Nigdy nie miało nazwy, a jedynie przedziwny kod, dziś kojarzący się z oznaczeniem strony internetowej, której nie da się wyszukać. Paradoksalnie do niego również nie jest łatwo trafić. Zadbały o to same władze. Nic dziwnego, w końcu budowano tutaj bodaj najgroźniejszą broń na świecie.

- Inni ludzie mogą powiedzieć, że pochodzą z Pekinu lub z Wuhanu. A ja? Że urodziłem się w mieście 404. To przedziwne uczucie – przekonuje 32-letni Chińczyk Li Yang w rozmowie z MailOnline. To dzięki jego opowieści świat dowiedział się o tajemniczym mieście, które ma leżeć w chińskiej prowincji Gansu, tuż przy pustyni Gobi. Nie ma go na żadnej mapie, praktycznie nie istnieje. 

A jednak w latach 50. i 60. było jednym z ważniejszych miejsc dla chińskiego komunistycznego rządu. Pierwszych mieszkańców zwożono tutaj z całego kraju. Starannie wyselekcjonowanych. Byli to najwięksi fizycy jądrowi, którzy tutaj mieli budować broń atomową. Li Yang przekonuje, że to się im udało. Bowiem bomba, którą zdetonowano w 1964 roku na poligonie nuklearnym w Lob-nor, miała powstać właśnie w tutejszych zakładach. 

Dziś 404 jest niemalże całkowicie opuszczone. – Zostało tam tylko kilkoro najstarszych mieszkańców. Postanowili, że właśnie tam chcą umrzeć – przekonuje Yang, cytowany przez rt.com. – Obawiam się, że moje rodzinne miasto wkrótce zniknie, wraz z nimi. 

Wszystko na to wskazuje, bowiem już pod koniec lat 90. większość ludzi została przeniesiona przez władze do innych miejscowości, między innymi położonego na zachód od 404 Jiayuguanu. Ale w czasach świetności 404, zamieszkałe nawet przez 20 tysięcy osób, tętniło życiem. „Miało wszystko to, co każde miasto ery Mao Zedonga: starannie wytyczone ulice, betonowe budynki i wykutą w kamieniu podobiznę byłego przewodniczącego Komunistycznej Partii Chin” – zapewnia rosyjskie medium. Dzieciaki chodziły tu do którejś z dwóch podstawówek, w weekendy wpadały z rodzicami do tutejszego zoo. Wszędzie chodziło się pieszo – nie było żadnej komunikacji miejskiej. Bo i po co? Całe 404 można było obejść w kwadrans. 

W ostatnich latach zdarzało się, że na ulicach można było zobaczyć właściwie tylko spacerującego Yanga. Przyjeżdżał tutaj kilka razy w 2013 i 2016 roku, z oddalonego o blisko 2 tysiące kilometrów Pekinu, żeby sfotografować niszczejące miasto – donosi dailymail.co.uk. Ot, chociażby te drzewa, które pomagał sadzić jako kilkulatek w rodzinnym ogrodzie. Jedno już uschło.