Już w XVIII wieku rum z Barbadosu uważany był za najlepszy na świecie. Do tego stopnia, że nawet George Washington zażyczył sobie, by zaserwować ten alkohol podczas jego zaprzysiężenia – donosi huffingtonpost.com. Pierwszego prezydenta USA nie obchodziło zupełnie, że wciąż obowiązywał zakaz sprowadzania jakichkolwiek towarów z kolonii brytyjskich, do których należała chociażby wspomniana wyspa. Rum z Nowej Anglii nie mógł się równać z tym z Barbadosu. Jakimś cudem Waszyngton zdobył więc beczułkę wymarzonego, złotego płynu. 

„Nie był to pierwszy raz, kiedy rum z Barbadosu pokierował polityczną karierą Waszyngtona” – przekonuje amerykański portal wspominając, że kiedy w 1758 roku młody wojskowy startował w wyborach do House of Burgesses, czyli zgromadzenia ustawodawczego Kolonii Virginia, przekupił wyborców… morzem alkoholu. Obok 46 galonów piwa i 2 galonów cydru zaserwował im 78 galonów rumu, z czego aż 28 pochodziło właśnie z Barbadosu. 

Dziś złocisty alkohol jest jednym z głównych towarów eksportowych gorącej wyspy i atrakcją przyciągającą turystów. „Na niewielkiej wyspie mierzącej nieco ponad 430 kilometrów kwadratowych stoi blisko tysiąc sklepów z rumem, dzięki czemu tak naprawdę nigdy nie jesteś zbyt daleko od dobrego drinka” – śmieje się carnevalenetwork.co.uk. 

Pierwsza destylarnia -  Mount Gay - powstała w 1703 roku, jednak już dziesiątki lat wcześniej miejscowa ludność przygotowywała napój z poddanego fermentacji soku z trzciny. Kiedy na wyspie pojawili się pierwsi odsadnicy, szybko doszli do wniosku, że taka produkcja przyniesie im dużo więcej pieniędzy, niż na przykład uprawa bawełny. W istocie, Barbados szybko stał się największym na świecie producentem cukru i rumu. 

Flickr/reivax/CC BY-SA 2.0 | Źródło: Flickr

Mount Gay działa do dziś, jest jedną z czterech destylarni działających na wyspie i… przyciąga oryginałów. Oto na przykład ambasador marki i barman Chesterfield Browne miał być… premierem lub nauczycielem. Tego przynajmniej chciała jego rodzina. „W tym czasie premierzy mieli wyjątkowo długie nazwiska, więc matka nazwała mnie Chesterfield Alonso DeCoursey Proctor Browne” – śmieje się wspominając, że rodzicielka stale namawiała go, by robił zupełnie inne rzeczy niż te, które go interesowały.

 – „Pracowałem na przykład na recepcji w szpitalu. Ale dyrektor stale miał problem z moim, nad wyraz częstym, wychodzeniem do baru. I co? Ostatecznie wylądowałem właśnie tam” – dodaje, cytowany przez forbes.com. Teraz jeździ po świecie i przygotowuje drinki z rumu, czerwonych kwiatów szczawiu zwyczajnego, imbiru, goździków i lasek cynamonu.