Wraca facet z Norwegii i spotyka się z kolegami. - Łosie tam widziałeś? - dopytują się kumple. Widziałem, widziałem! - opowiada. - A renifery? Widziałem, wiadomo! - A fiordy? - nie dają spokoju koledzy. - Fiordy? Kochani, fiordy to mi o tak, z ręki jadły! To kawał stary jak świat. Biedny ten nasz podróżnik, bo kto nie widział norweskich fiordów, nie widział jeszcze nic.

Fachowe pisma plasują je nawet na pierwszym miejscu światowych atrakcji turystycznych. Skaliste doliny, w które niegdyś wdarło się morze, to rzeczywiście jedne z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Dumne, majestatyczne, potężne. Niemalże magiczne. Taki Wilhelm II na przykład, niemiecki cesarz, zachodnie wybrzeże Norwegii odwiedzał siedemnaście razy. Był XIX wiek, samolotów jeszcze nikt nie wymyślił, jego wysokość musiał sobie więc zadać sporo trudu, żeby dotrzeć do tych skarbów natury. Również norweska królowa chętnie dzisiaj przyjeżdża na fiordy. Nie informuje się o tym jednak zbyt nachalnie prasy, żeby władczyni miała trochę świętego spokoju. My ją jednak wyśledziliśmy, do czego jeszcze tutaj wrócimy...

Drewniane zaułki

Zachodnie wybrzeże należy oglądać powoli. Smakować każdy jego detal. Rozmiary fiordów przekraczają najśmielsze oczekiwania. Te głębokie na ponad 1000 metrów, zalane przez morze lodowcowe doliny, otaczają skalne ściany, których wysokość często przekracza kolejne 1000 m. Ciężko to sobie wyobrazić, ale taki na przykład Sognefjorden – największy w Norwegii i tym samym na świecie fiord – tworzy dolina lodowcowa, głęboka na ponad 2 500 m. Połowa z tego znajduje się pod powierzchnią wody. Dlatego do większości fiordów z łatwością wpływają wielkie, pełnomorskie statki – w tym wielopiętrowe, pasażerskie liniowce. 

Zwiedzanie fiordów środkami komunikacji publicznej nie należy do łatwych. Mimo że autobusy i promy tworzą zwartą sieć połączeń, trzeba się liczyć z częstymi przesiadkami. Pociągi dojeżdżają na południu tylko do Bergen, malowniczego miasteczka, które ze względu na swoje położenie nazywane jest Stolicą Fiordów. To również drugie pod względem wielkości miasto w Norwegii. Wokół Bergen wznosi się siedem wzgórz, a od północy i zachodu osłaniają je fiordy i kilka wysp. Całość tworzy niezwykłą atmosferę portowej osady, do której jeszcze niedawno zawijali piraci. Dodatkową atrakcją są średniowieczne budowle i XVIII-wieczna dzielnica Bryggen, drewniany cud Norwegii. 

Stare, wąskie uliczki wyłożone drewnem, wyglądają jak scenografia do komedii Szekspira. Balkoniki, przejścia i mostki tworzą zapomniany świat wędrownych handlarzy, rybaków wracających ze wzburzonego morza, dziewczyn czekających na swoich marynarzy. Drugą atrakcją jest targ rybny, rozłożony tuż przy wybrzeżu. W niewielkich basenach pływają najoryginalniejsze okazy z królestwa Neptuna. Na obłożonych lodem ladach piętrzą się krewetki, kraby, małże, łososie, kawior i mięso z wieloryba, które na pierwszy rzut oka wygląda jak wątroba jakiegoś dużego ssaka. Specjalnie dla turystów sprzedawcy mają gotowe bułki z morskimi przysmakami. Ceny są dość wysokie. Kanapka z łososiem, w przeliczeniu na złote, kosztuje około 12 złotych, pajda z wielorybem - 15 zł. W malutkiej smażalni można dostać „fish and chips”, czyli rybę z frytkami. Trzy kawałki halibuta i frytki za 45 zł. Mieszkańcy Bergen zarabiają jednak inaczej niż my i narzekać mogą tylko na pogodę. Niemal przez cały rok pada tu deszcz, a słoneczne dni można policzyć na palcach jednej ręki. Stary dowcip mówi nawet o turystce, która pyta spotkanego na ulicy chłopca: to tu zawsze tak pada? - Nie wiem – mówi chłopak. – Mam dopiero dwanaście lat.

Piotr Trybalski | Źródło: Wyprawy Marzeń

Królowa i dzieci na sznurkach 

Z Bergen ruszamy na północ szlakiem fiordów i miasteczek, które swoim klimatem przypominają szwajcarskie kurorty. Do Ulvik nad fiordem Hardanger płynie się prawie dwie godziny. Prom przepycha się pomiędzy skalistymi brzegami, żeby dotrzeć w końcu do brzegu, który okupują malutkie samoloty lądujące na wodzie. Największy w okolicy budynek to zabytkowy hotel Rica Bracanes, który o świcie odbija się w lustrze spokojnej wody jak dwie części jednej karty. Aż trudno sobie wyobrazić, że tu kiedyś dobijali Wikingowie.

Historia tej okolicy związana jest jednak z czereśniami – 80 proc. krajowej pochodzi właśnie stąd, razem piwem i octem jabłkowym wytwarzanym przez mnichów. Jednak prawdziwą sławę przyniosły Ulvik... ziemniaki. Tu bowiem, zasadzono w 1765 roku pierwsze w Norwegii kartofle. Do dzisiaj są wielkim i ekskluzywnym specjałem. Potomkowie Wikingów tak lubią ziemniaczki, że chętnie jedliby je nawet ze spaghetti. W kultowym Union Hotelu w Geiranger nad fiordem o tej samej nazwie, gdzie od trzech pokoleń jedna i ta sama rodzina dba o dobre samopoczucie turystów, kartofelki są stałym elementem szwedzkiego stołu. Smażone, gotowane, podpieczone, leżą obok luksusowych krabów, małży, kawioru, homarów i najsłynniejszego norweskiego sera – geitostu. Ten ser nie każdemu musi smakować, jest bardzo tłusty, ma smak i kolor toffi. Niektórzy twierdzą nawet, że ten smak to coś pomiędzy karmelem a krówką. Geitost jest jednak serem narodowym. Norwegowie jedzą rocznie 10 tysięcy ton tego specjału. Kilka lat temu wybuchła nawet afera, której powodem był geitost. We wrześniu 2000 roku norweskie media poinformowały, że brązowy ser jest za miękki, żeby kroić go łopatką! To był prawdziwy skandal. Łopatka do krojenia sera, skandynawski wynalazek z 1925 roku, idealnie nadaje się do porcjowania geitostu.

W całą sprawę wmieszał się krajowy konsultant do spraw konsumentów, który oświadczył: "Jeżeli klient kupuje brązowy ser, którego nie może pokroić łopatką, to znaczy, że taki produkt ma wadę. Wtedy klient musi dostać swoje pieniądze z powrotem, albo dobry ser”. Wkrótce okazało się, że wadliwy ser zawierał zbyt dużo wody, która powinna stanowić zaledwie 19 proc. jego zawartości. Jednak atmosfera karmelowego skandalu jeszcze jakiś czas unosiła się w powietrzu...

Z całą pewnością geitost pojawia się na talerzu norweskiej królowej, która odpoczywa od świata właśnie w eleganckich wnętrzach Union Hotelu. Z jadalni patrzy na fiord pociętymi wodospadami. Ich nazwy wiążą się z miejscowymi legendami. O ile z prawej spływa Siedem Sióstr, to naprzeciwko płacze ich Kochanek. Nieco dalej natura położyła Welon Panny Młodej. Fiord Geiranger uważany jest za najpiękniejszy na świecie, mimo że jest jednym z mniejszych. Wzdłuż 16-kilometrowego fiordu widać ruiny niewielkich gospodarstw, do których można było dotrzeć tylko drogą wodną.

Życie w przylepionych do niemal pionowych ścian domkach musiało być bardzo trudne. Surowy klimat uniemożliwiał uprawę czegokolwiek, trudno było też porządnie zadbać o rodzinę. Mieszkające tu dzieci rodzice przywiązywali sznurkami do domostw, żeby podczas zabawy nie omsknęły się i nie wpadły do wody. To, co kiedyś stanowiło niebezpieczeństwo, dzisiaj jest prawdziwą atrakcją. Fiordy przyciągają nie tylko rzesze wędkarzy (w Norwegii łowienie ryb jest bezpłatne i wszędzie dozwolone), ale i wspinaczy, którzy chętnie mierzą się ze stromymi ścianami.

Piotr Trybalski | Źródło: Wyprawy Marzeń

Droga pełna trolli

Drogi w okolicach fiordów to osobny temat, przeznaczony wyłącznie dla wielbicieli wrażeń ekstremalnych. Do fiordu Geiranger wiedzie pełna zakrętów Droga Orłów, jest jednak niczym w porównaniu ze słynną Drabiną Trolli. "Dramatyczna, ekscytująca, wielkie doświadczanie natury" – tak reklamują to miejsce Norwegowie. 

Budowana przez 8 lat droga została otwarta w 1936 roku przez norweskiego króla. Czynna jest tylko w lecie, przy dobrych warunkach pogodowych, bowiem jedenaście karkołomnych łuków, nazywanych też agrafkami, z trudem mieści się na skalistych zboczach. Pojazdy dłuższe niż 12 metrów nie mogą tu wjeżdżać, zresztą, nie mają po co. Nie dałyby rady zakręcić. Gunna Johnsson, nasz szwedzki kierowca, z uśmiechem obserwuje na monitorze wystraszonych podróżnych. Kamera z przodu autobusu rejestruje dwie turystki, które zamknąwszy oczy usiłują znaleźć sobie miejsce na ziemi. Byle nie patrzeć przez okno, byle nie widzieć gigantycznych przepaści. Gunna ze spokojem manewruje na drodze. Zna ją jak własną kieszeń. Wie, że na zakrętach musi poczekać, aż mijające go auto zrobi to z prawej strony, bo z lewej jest już tylko przepaść... Po drodze mijamy majestatyczny wodospad Stigfossen, którego spienione wody spadają z wysokości 180 metrów. 

- O popularności norweskich fiordów mówią liczby, rocznie odwiedzają je ponad dwa miliony turystów, z czego prawie połowa to obcokrajowcy, w tym Polacy– mówi Martin Brożek z PM Scandynavia Tourist Consulting AB – W tym roku dwa fiordy Geiranger i Naeroy zostały przedstawione do wpisania na listę światowego dziedzictwa UNESCO, to mówi samo za siebie. Tych miejsc nie sposób ominąć. Samą Drogę Trolli przejeżdża rocznie 700 tys. osób.

Nie ma się co okłamywać. Każdy zakątek fiordów to najpiękniejsze miejsce na świecie.