Został tylko krótki film z podróży. W chacie, na plastikowych krzesłach, siedzą dwie, może trzy osoby. Jest za ciemno, żeby mieć pewność. Jedną widać wyraźniej. Krótki wąsik, naszyjnik z kośćmi, kolorowy wianek. Chyba z piór. To stary Indianin. Kiedy umrze, zniknie cała wioska.

Po powrocie Stefan Czerniecki ogląda film i notuje: „W izdebce nie ma podłogi. Stoję na ubitej, twardej ziemi. Wszystkie przedmioty umorusane są warstwą piachu. Szum przesuwanej kotary. Szaman jest z powrotem. Już przebrany. Z nagim torsem. (…)  – To co? Może jednak się skusisz? – Oj wiesz… Raczej nie… - odpowiadam, wewnętrznie wściekły na siebie, że nie potrafię odpowiedzieć wprost i zdecydowanie. – Ale wytłumacz mi raz jeszcze, w czym rzecz, hm? – Długa historia. Obawiam się, że nie zrozumiesz.”*

Stefan Czerniecki - podróżnik, dziennikarz, autor książek wydanych między innymi w serii "Poznaj Świat" prowadzonej przez Wojciecha Cejrowskiego, autor podróżniczego programu "Za siódmą górą" emitowanego w TV Republika. Eksplorator dziewiczych rejonów świata, przede wszystkim Ameryki Południowej. Podczas jednej z wypraw dotarł wraz z innym podróżnikiem, Jakubem Fedorowiczem, do tepui Cerro Duida, czyli charakterystycznej, spłaszczonej na szczycie góry w wenezuelskim stanie Amazonas, do której wiele lat temu Hugo Chaves zabronił wstępu turystom.*

Dorota Ziemkowska: Czego najbardziej się bałeś w chacie szamana?

Stefan Czerniecki: Opętania.                                                   

A konkretnie?

Uważam, że wejście w tego typu inicjacje grozi bardzo poważnymi konsekwencjami natury duchowej. Oczywiście opętanie jest najbardziej skrajnym stadium, ale mogą się pojawić lżejsze wersje dręczenia. Krótko mówiąc wierzę, tak mówi Kościół, że podczas takich wydarzeń dzieje się coś dziwnego, na styku bytów materialnych i duchowych. Mamy do czynienia z udziałem diabłów czy demona, który w jakiś sposób może człowieka zniewolić. Jeśli tylko mu na to pozwolimy. Bałem się, że dam się temu zafascynować, więc postanowiłem, że nie będę w tym uczestniczyć. Więcej nawet – postawiłem jasną granicę, wychodząc z chaty szamana, kiedy tylko wszystko się zaczęło. Zostałem tuż obok, bo bawiły się tam dzieciaki. Gdyby nie one, odszedłbym dużo dalej.

Nie masz poczucia, że jako podróżnik i dziennikarz wiele tracisz, nie uczestnicząc w takim wydarzeniu?

Na początku miałem, oczywiście, że miałem. Liczyłem nawet, że coś się wydarzy podczas takiej inicjacji, że coś zobaczę. Będę miał świetny artykuł, może nawet całą książkę o tym napiszę! Pół dnia siedziałem na łodzi, którą przypłynęliśmy do wioski, i biłem się z myślami. Ale później, na szczęście, ocknąłem się. Anioł Stróż mi powiedział: Stefan, co ty robisz?!

Stefan Czerniecki, fot. Jakub Fedorowicz

Nie wierzysz, że w takiej sytuacji można być tylko obserwatorem? Zostać, zobaczyć, co się dzieje, a niekoniecznie zaraz wąchać i smakować?

Porównam to dość mocno, do pójścia na występ tancerki go-go. Młody chłopak idzie i myśli, że siądzie z tyłu, tylko sobie popatrzy. Niczego nie dotknie, więc nic się nie stanie. To tak nie działa. Albo się wchodzi, albo się nie wchodzi. Nie ma czegoś pośrodku.

Mimo to rozmawiałeś z szamanem przed inicjacją. Ba, nawet chodziłeś po jego chacie, gdy sprzątał, kiedy już było po wszystkim, krótki fragment sfilmowałeś.

No tak, byłem w pobliżu, widziałem parę rzeczy. Jakieś przedmioty, drobiazgi…

Ale co na przykład? Zupełnie cię to nie interesowało?

No pióropusze, talizmany, kawałek drewna… Ale nie chcę o tym mówić. Żeby czasem ktoś z czytających tę rozmowę nie chciał sam wziąć udziału w takiej inicjacji. Bardzo bym tego nie chciał. Bo w tym momencie biorę na siebie winę i odpowiedzialność. Tym bardziej, że Biblia wprost zakazuje takich praktyk.

Ludzi od lat fascynował temat duchów. Wszystko, co tajemnicze, niewidoczne, zaklęte. A przecież już w Księdze Kapłańskiej można przeczytać: Jeżeli jaki mężczyzna albo jaka kobieta będą wywoływać duchy albo wróżyć, będą ukarani śmiercią. Kamieniami zabijecie ich. Sami ściągnęli śmierć na siebie (Kpł 20,27). Jaśniej chyba już nie można.*

W Biblii napisane jest też, że powinno się iść w świat i głosić swoją wiarę. Robiłeś to podczas tej podróży?

Jakimś świadectwem, może nieudolnym, było, że powiedziałem Indianom, że nie wezmę udziału w ich ceremonii, bo jestem chrześcijaninem. Wydaje mi się, że to było to na swój sposób odważne. Innym razem, gdy płynęliśmy pirogą [niewielka łódź z wydrążonego pnia drzewa – przyp. red.] przez kilka dni w górę rzeki, dałem koledze, z którym podróżowałem, małą Biblię, żeby sobie poczytał. Takie to były gesty. Nic więcej. Bo jakoś tego nie widziałem, żebym miał wyskakiwać z łodzi z krzyżem i wołał: nawróćcie się!

Dlaczego?

Po pierwsze, nie byłem do tego przygotowany mentalnie i duchowo. A po drugie, pojechałem tam w innym celu. Chciałem dotrzeć do tepui Cerro Duida, czyli do miejsca, w którym prawdopodobnie nie było wcześniej żadnego Europejczyka. I to się udało. Nie było w tym czasie jak kogokolwiek ewangelizować.

Jak to, przecież byłeś w kilku wioskach indiańskich?

Owszem, takie wypady się zdarzały, ale raz na kilka dni, bo większość czasu spędziłem z przewodnikiem i kolegą na łodzi. Poza tym były krótkie, intensywne. Dzieciaki rzucały się na szyję. Prosiły o zdjęcia, dotykały, wyrywały mi włoski z nóg i usiłowały śliną przykleić do własnych, bo u Indian takiego owłosienia nie ma. A część ludzi chowała się i sporo czasu zajmowało przekonanie ich, że jesteśmy niegroźni. Tymczasem do takiej ewangelizacji potrzeba ładnych kilku dni. Jakiś na oswojenie, luźne rozmowy… Gdybym przyjechał do wioski na pół dnia i od wejścia zaczął mówić o Bogu, to mogłoby dać odwrotny efekt. Zostać odebrane nieufnie i potraktowane jak kicz.

Korzystamy z okazji, aby pazernie złapać oddech. Łapczywie chwytam gorące, wilgotne powietrze. Mimo że wokoło największe płuca świata, wydaje się, że tlenu tu wcale nie za wiele. (…) Kropelki potu systematycznie skapują z czoła na nos. Tutaj rozmywają się, tworząc lepką, słoną maź. Nie ma sensu ocierać. Zresztą, nie bardzo jest czym. Ręka, dłoń, nadgarstek – wszystko jest jednakowo wilgotne. (…) Ciasnota, ciemność i to permanentne skupienie. Aby nie nadepnąć, aby zauważyć zawczasu, aby ostrzec, aby nie było za późno. W dłuższej perspektywie czasu to właśnie ta koncentracja staje się najbardziej męcząca. Najbardziej wyczerpująca, przemieniająca człowieka w psychiczny wrak.*

Ale generalnie uważasz, że ewangelizacja jest potrzebna?

Zdecydowanie. Jak sama wspomniałaś, w Biblii jest taki zapis i właściwie nie ma od niego odstępstwa. Być może więc stchórzyłem, nie robiąc nic więcej niż to, o czym opowiadam. W każdym razie tym ludziom na pewno by się to przydało.

Mam duże wątpliwości. Skąd przekonanie, że twoja wiara stoi ponad wierzeniami Indian?

Nie, to nie jest tak... Jeśli rzeczywiście wierzysz, to robisz wszystko, co w twojej mocy, żeby to przekazać innym. Wiesz, że twoja wiara jest prawdziwa, a inni są w błędzie, albo przynajmniej na etapie poszukiwania tej prawdy. Więc uważam, że byłoby cholernym egoizmem, więcej – skurczysyństwem, trzymać to dla siebie. Jak dla mnie nie ma to nic wspólnego z wyższością jednej wiary nad inną.

Tradycyjne wierzenia nie mają szans w zetknięciu z chrześcijaństwem, które jest silniejsze ekonomicznie.

Co to znaczy, że silniejsze ekonomicznie?

Stoi za nim chociażby całe zaplecze wyższego rozwoju technologicznego.

No dobrze, jest silniejsze. Ale czy tym ludziom dzieje się jakaś krzywda, kiedy się z tym wszystkim stykają? Kiedy w XVII wieku pojawili się w tych rejonach misjonarze, jeszcze przed konkwistadorami, którzy rzeczywiście wszystko zniszczyli, bo chcieli przejąć bogactwa i z miejscowych zrobić niewolników, to zrobili wiele dobrego. Indianie uczyli się czytania, pisania, budowali całe osady. Poziom ich życia podniósł się o jakieś cztery wieki w ciągu stu lat.

Tylko, że przez takie działania z zewnątrz zamiera tradycyjna kultura. Nie jest ci żal?

Każda kultura jest na jakimś etapie rozwoju. Mówienie, że fascynujemy się kulturą pierwotną i chcemy ją zachować, jest egoistyczne. Widzę to po Indianach. Oni wiedzą już przecież, że są miasta, a ludzie w tych miastach mają dżinsy czy klapki. I oni też chcą je mieć. Jakim prawem mamy mówić, że im tego nie damy, bo to im zniszczy kulturę? Gdy chcą iść do przodu, zmienić stare łajby na motorówki, to jak możemy im tego zabraniać? Twierdzenie, że żal nam kultury, która istniała setki lat temu, jest trochę obłudne. Bo fajnie się mówi takie rzeczy z pozycji Europejczyka, który ma wygodne życie. A na tym, o czym powiedziałem, polega rozwój kultury.

Niektórzy kulturoznawcy przekonują, że to, że jakaś kultura jest mniej rozwinięta technologicznie nie znaczy, że gorsza. I należy ją zostawić w spokoju, żeby rozwijała się po swojemu.

Dla mnie jest naturalne, że jeśli ktoś poznał coś fajnego, to chce się tym podzielić. Oczywiście, bez przemocy. Tu chodzi raczej o dobrą wolę. Jeśli za kilka lat odkryjemy, że człowiek może sam z siebie latać, to myślę, że nie powinniśmy tego trzymać dla siebie, tylko dzielić się z innymi ludźmi. To coś całkowicie naturalnego.

Fot. z archiwum prywatnego Stefana Czernieckiego

Dobrze więc, załóżmy, że dobrze dzielić się technologią bądź medycyną. Tylko po co ingerować w wierzenia?

Pewnie nie trzeba. Tylko, że ja uważam wiarę jako również pewnego rodzaju dobro. Dla mnie na równi jest nim ogień, jak i wiara w Boga. Rozróżnianie tych rzeczy byłoby dla mnie fałszem. Wyobraź sobie, że masz komuś oddać sakiewkę pełną monet. Pokazujesz połowę, ale resztę zostawiasz dla siebie. No egoizm! Pokażmy Indianom wszystko. Jeśli będą chcieli, to to przyjmą, fajnie, chwała Panu. Jeśli nie, trudno. Może to nie ten moment, nie ten czas. Nic na siłę.  Natomiast kim ja jestem, żeby wybierać, co jest dla nich dobre, a co nie?

A co Indianie żyjący w wiosce, w której zrezygnowałeś z inicjacji szamańskiej, uznali za dobre?

Powoli przejmują praktycznie wszystko. Gdy pokazuję publicznie zdjęcia z tego miejsca, to czasami ludzie są oburzeni, że dzieciaki tam biegają w klapkach. Pytają mnie, jak to możliwe. Bo liczyli na półnagie, brzydko mówiąc, dzikusy. A tu proszę, Indianin, siedzący na plastikowym krześle. Kobieta, która nabiera wodę z potoku do plastikowej miski. Ale prawda jest taka, że oni tam mają styczność z miastami, bo sprzedają tam rękodzieła, sierść jaguara, małpy czy ryby. Raz w miesiącu ktoś z wioski, najczęściej szaman, wsiada do łodzi i płynie z towarem przez kilka dni.

Szaman w ogóle jest niezwykle ważny dla takich tradycyjnych społeczności. Nie tylko zajmuje się rytuałami, od których zaczęliśmy, czy handlem…

No jasne, jest lekarzem, nauczycielem dzieci… Żeby nie było – nigdy go nie demonizuję. To po prostu starszy facet, jeden z mędrców wioski, który dostał dodatkowo robotę, by odgrywać szamana.

Nieprzypadkowo. Przecież nie może nim zostać byle kto.

Znam teorię. To musi być człowiek, który przejdzie kilka prób, między innymi przez test bólu, polegający na tym, że już jako bardzo młody chłopak musi stanąć niemal całkowicie nagi, tylko z przepaską na biodrach, w roju dzikich pszczół. To na początek, potem pokonuje kolejne stadia inicjacji pod opieką starszego szamana.

Ten, którego poznałeś, ma już jakiegoś następcę?

Nie. I w związku z tym bardzo możliwe, że za kilka, kilkanaście lat, kiedy ten umrze, wioska zacznie się wyludniać. Bo szaman jest dla społeczności bardzo ważną osobą, właściwie skupia wszystkich wokół siebie. Bez niego nie będą w stanie dłużej żyć w dżungli i przeniosą się do miasta. On sobie zdaje z tego sprawę, ale co ma robić? Młodzi nie są zainteresowani pójściem w jego ślady. Ich już coraz bardziej interesuje świat zewnętrzny.

A ty, przedstawiciel tego świata zewnętrznego, coś zyskałeś z pobytów w takich oddalonych od cywilizacji miejsc?

Tak. Ujęło mnie podchodzenie do rzeczywistości z dużo większym spokojem. Wyraźnie widać to było chociażby u Llaneros, czyli dzikich kowbojów z równin llanos, którzy potrafią całymi dniami nic nie robić, tylko kontemplować otoczenie.

- Panowie… - zacząłem zaczepnie, gdy mijały kolejne minuty. - Hm? – zwrócili się jednocześnie w moją stronę. - To co? Pokaże się jeszcze? - Hę? - No, nie udawajcie, że nie wiecie, o co chodzi… - Czego ty chcesz? - Pytam o delfina… - Jakiego znowu delfina, do jasnej choroby?! - Panowie, od kilkunastu już minut gapicie się w jednym kierunku. Co tam jest? - Ale gdzie, do cholery?! (…) - Oj, po co od razu takie niesmaczne żarty? Nigdy nie widziałem delfina rzecznego. Chciałem zrobić zdjęcie… - Ale tu nic nie ma, gringo! - To co wy tu niby robicie cały ten czas? - Nic. Zupełnie nic. *

W książce „Czekając na Duida. Śladem szeptu amazońskiego potoku” określiłeś to kultem bezczynności. Na czym dokładnie to polega?

Taki Indianin potrafi przez kilka godzin siedzieć i patrzeć na swoje bydło. Albo w jakiś punkt przed sobą. I nie ma przy sobie gazety, książki, niczego, czym mógłby zająć czas. Siedzi tylko i gapi się, i jest spełniony. Więcej nawet, jak siedzą tam w grupie, to to podobnie wygląda. Widziałem mężczyzn leżących w hamakach, obok siebie, którzy owszem, przez moment nabijali się ze mnie, było głośno i mnóstwo śmiechu, ale chwilę potem leżeli i odpoczywali. Ktoś drzemał, ktoś patrzył w korę… Taka zawiecha grupowa.

Coś przy tym żuli? Popijali chociaż?

No właśnie, widzisz, rzecz w tym, że oni kompletnie tego nie potrzebują. Zajmowanie czymś dłoni, ust, to jest nasz wymysł, europejski. My już nie potrafimy odpoczywać. Wciąż o czymś myślimy, planujemy. A oni – pięć godzin patrzą w konia. Nie mają natłoku myśli. I to jest umiejętność, której się uczę od wyjazdu przez cały czas. Raz na jakiś czas robię coś takiego w ciągu dnia. Tryb offline. Bardzo fajna rzecz, genialnie się wypoczywa.

Jakie jeszcze nietypowe zachowania tubylców zapadły ci w pamięć?

Pamiętam chociażby scenę z autobusu, kiedy kierowca nagle zatrzymał się pośrodku sawanny, bo zobaczył kolegę, jadącego z naprzeciwka i stał pół godziny, beztrosko sobie gadając. Nie przejmował się tym, że pasażerowie czekają. I zaczynają go w końcu poganiać. Ale tam praktycznie w każdej czynności ci ludzie są inni. Mają inne nawyki. Albo, mówiąc ściślej – nie mają wyuczonych nawyków i są naturalni. Chce taki pogadać na cały głos, to pogada, chce się zdrzemnąć na szosie, to się zdrzemnie. Chce splunąć, to splunie, i się nie przejmuje, że to może komuś przeszkadzać.

Z archiwum prywatnego Stefana Czernieckiego

Tylko w miastach to wygląda już inaczej.

Tak, to prawda. Tam panuje już zupełna degrengolada. Nie dość, że człowiek zupełnie nie czuje się  bezpiecznie, bo miasta w tym kraju są jednymi z najgroźniejszych na świecie, to dodatkowo Wenezuelczycy są uciemiężeni przez komunizm, co w takich miejscach widać bardzo wyraźnie.

Oho, a tam co? Nad jednym z odrapanych czarno-żółtych budynków widać dwie pary butów. Swobodnie zawieszonych sznurówkami na liniach wysokiego napięcia. (…) Przykładam niespiesznie aparat do oczu. Będzie pamiątka. – Nie radziłabym… - słyszę zza pleców. Starsza pani z siatką zakupów. Pewnie wraca ze sklepu. – Słucham? – Mówię, że bym nie radziła… - Nie rozumiem. (…) – Gringo, te buty to znak. Lepiej nie robić im zdjęć. – Ale jaki znak? Czego znak? – nie przestaję się dziwić. – Mety, rozumiesz? Mety. W domu, nad którym wiszą takie buty, znajduje się narkotykowa meta. Zdajesz sobie z tego sprawę?*

I to podczas prostych czynności, jak kupowanie papieru toaletowego. W książce wspominasz, że sprzedawczyni zażądała od ciebie paszportu, żeby odnotować, że poprosiłeś o jedną rolkę.

Tak było. Tam jest cała masa podobnych smaczków, które przeszkadzają w życiu. A teraz jeszcze więcej, niż kiedy tam byłem, żeby dotrzeć na Duida. Teraz dodatkowo do kiosków z papierem ciągną się 200-metrowe kolejki. Wybuchają kolejne strajki. Jest jedna wielka hiperinflacja.  Kiedy wróciłem w tym roku do Wenezueli, miałem przy sobie parę banknotów z poprzedniej wyprawy. Wcześniej w przeliczeniu warte były kilkaset dolarów. Teraz – jakieś 30 centów.

Chyba niczego już nie można było za to kupić.

Dokładnie. To były już pieniądze, które sobie mogłem schować w kieszeń. Także tam jest masakra, naprawdę. Kula się rozpędziła i wydaje mi się, że to się zakończy katastrofą. Jeśli już nie można o niej mówić. Niedawno burmistrz jednej z dzielnic Caracas napisał na Twitterze, że mieszkańcy wychodzą z domów i polują na gołębie i bezdomne psy. Z głodu. W środku miasta. Bo nie stać ich na to, żeby sobie kupić normalne mięso. Słabo, nie?

I jak w tym wszystkim mają się odnaleźć Indianie, którzy z braku szamana przenoszą się do miasta? Które nagle okazuje się być nawet bardziej dzikie, niż dżungla, w której żyli?

Materiały prasowe

Spotkałem kiedyś w mieście jednego Indianina. Siedział pod ścianą zgarbiony. Bosy, ubogo ubrany. Trzymał w ręce jakieś muszle, które usiłował sprzedać. Podejrzewam, że może to właśnie jeden z tych, którzy przybyli z dżungli. A może jego ojciec, lub dziadek się na to zdecydował kilka lat wcześniej i teraz on szuka dla siebie miejsca w mieście. I nie może. Bo państwo jest bankrutem i skoro ludzie biali, latynosi i metysi nie mogą sobie poradzić, chociaż mają koneksje, to co dopiero Indianie, którzy nie znają języka hiszpańskiego, często nie potrafią pisać, liczyć. Z dżungli i gór trafiają na potężne fawele, czyli dzielnice nędzy wokół Caracas. Dla nich finał jest jeden - z automatu stają się ludźmi ostatniej kategorii.  


* Fragmenty pochodzą z książki Stefana Czernieckiego „Czekając na Duida. Śladem szeptu amazońskiego potoku”.