Kiedy krokodyl pożera katechetkę, Malgasze z Madagaskaru nie widzą w tym tragedii. Tak widać chciały duchy przodków. One tu rządzą. Nawet w katolickiej szkole. Misjonarze z Mampikony mają sposoby, jak połączyć lokalną religię z Biblią, ale i oni nie zamierzają narażać się zjawom.


Dorota Ziemkowska: Jesteś wierzący?

Tomasz Owsiany, podróżnik: Już nie.

Dlaczego?

Nie spodziewałem się takiego pytania…

Gdy ktoś jedzie na misję, powinien się liczyć z tym, że takie może się pojawić.

Jak najbardziej. A więc nie jestem wierzący. Kiedyś byłem, jako człowiek wychowany w kulturze chrześcijańskiej, ale przestałem. Przestało mnie to wszystko przekonywać. Już przed wyjazdem deklarowałem się jako agnostyk, czyli rzeczywiście wątpiący.

No to teraz się zastanawiam, co pcha agnostyka do tego, żeby pojechać na misję?

Ależ misja ma bardzo szerokie spektrum działalności! Nie tylko tę ewangelizacyjną, ale również humanitarną i społeczną, która jest nie mniej ważna. Przy czym, oczywiście, mówię jedynie o misji w Mampikony na Madagaskarze, na której byłem, ponieważ tylko ją znam.

Zawsze mi się wydawało, że te różne formy działalności są jednak ze sobą ściśle powiązane…

Otóż nie.

Fot. Tomasz Owsiany

Jakoś nie jestem przekonana. Wszystko, o czym mówisz, zorganizował przecież Kościół, więc ludzie, którzy korzystają z działalności misji, mogą się czuć zobowiązani, aby „przy okazji” zainteresować się i religią. Sam powiedz – czy nie mamy do czynienia z jakimś neokolonializmem?

Jest poniedziałek, więc jak co tydzień następuje apel. Podstarzały dyrektor chodzi po podwórku z żółtym, rozpadającym się megafonem odgrywającym „Jingle Bells”, dając znak do zbiórki. Kilkuset uczniów ubranych w różowe mundurki staje w przypisanych klasom blokach. Najpierw musztra: baczność! na ramię broń! spocznij! W ciszy na maszt wciągana jest flaga Republiki; potem następuje hymn państwowy „O piękna, ukochana Ojczyzno” i hymn szkoły Saint-Francois opiewający „słodką szkołę”. (…) Witam się ze wszystkimi przez plastikowy megafon, próbując lekkim tonem przełamać oficjalną pompę. Potem z puszką po skondensowanym mleku pełną kawałków kolorowej kredy idę w kierunku sali lekcyjnej.*

Nie, nie. Kiedy moi dwaj dobrzy kumple, zakonnicy z Polski – Darek i Michał – pojechali ponad dziesięć lat temu na Madagaskar, miejscowa ludność, czyli Malgasze, rzeczywiście pytała ich: „Czy ja muszę wierzyć, przychodzić do kościoła, żeby móc korzystać z waszej pomocy”. I absolutnie takiego wymogu nie ma. Oczywiście, różne odłamy chrześcijańskie, które prowadzą swoją działalność w tym kraju, próbują czasem rzeczywiście werbować wiernych, chociażby rozdając wszelkiej maści dary, ale w przypadku misji, na której byłem, nie było o tym mowy…

Trudno w to uwierzyć.

A jednak. Gros nauczycieli w szkołach to Malgasze. Szanuje się różnorodne tradycje i obyczaje malgaskie. Tym niemniej na pewno okoliczni mieszkańcy przyswajają sobie tę religię, ale niejako przy okazji. Nie jest to wymóg sine qua non (warunek konieczny – przyp. red.). Tak mi się wydaje, przy czym nie mam upoważnienia do wypowiadania się  w imieniu misji…

Nie chodzi mi o wypowiadanie się w czyimś imieniu. Interesują mnie odczucia osoby, która zdecydowała się pojechać na misję będąc niewierzącą. Czy to jest tak zupełnie uczciwe?

Aha, to już teraz rozumiem, co się za tym kryje…

Gdzie leży mój błąd?

Tomasz Owsiany

W tym, że możesz być lekko skonfundowana, że jako agnostyk pojechałem na misję. Tymczasem wybrałem się tam wyłącznie po to, żeby uczyć języka francuskiego, a szkoła misyjna oferowała najwyższy w regionie poziom kształcenia. Ojcowie działający w Mampikony od samego początku wiedzieli, jakie jest moje podejście do religii. Oczywiście powiedziałem, że szanując reguły gry gospodarza, nie będę forsował mojego punktu widzenia, ale jednocześnie nie będę czynnie ewangelizował czy głosił wartości, co do których nie jestem przekonany. Oprócz mnie przez tę misję przewinęło się sporo wolontariuszy, którzy również byli niewierzący.

Więc jeszcze raz podkreślam: działalność humanitarna, edukacyjna to jest jedno, działalność ewangelizacyjna to drugie. Chociaż rzeczywiście, jakaś aura wokół misji panuje i na pewno misjonarze liczą na to, że poprzez swoją postawę zachęcą ludzi do tego, by poszli w ich ślady. Robią to tam w końcu już od XIX wieku!

A mimo to nadal o „czystym” chrześcijaństwie nie ma co mówić.

To prawda. Chrześcijaństwo, chociaż jest już częścią bardzo okrzepłej kultury malgaskiej, wszędzie jest podszyte animizmem, czyli wiarą w ingerencję dusz zmarłych. Bardzo silną wiarą, bo opierającą się na strachu - przejmującym i namacalnym odczuciu. Dlatego też nadal można się spotkać z sytuacją, gdy policjant lub lekarz odmawia oględzin zwłok po wypadku drogowym, bo zgodnie z tradycją tylko najbliższa rodzina może dotykać ciała zmarłego. Czy na przykład nie wzywa się lekarza przy ataku padaczki u dziecka wierząc, że opętały je duchy i wystarczy rzucić na nie pęk zielonych liści, bo ten kolor ma egzorcyzmujące właściwości.

- Wszyscy wiedzą, kto jest w danej społeczności czarownicą i pilnują, żeby jej się nie narazić – mówi Zola. – Wiedźmy czerpią moc z kontaktów z zaświatami; bez kosmyka włosów, kadzidełek i kurzych stopek potrafią skierować złą energię przeciwko wskazanej osobie. Ta samo jak przeciwko mojemu wujkowi. Od tej pory moja babcia nie je mięsa rekinów*

Kiedy pływałem na Madagaskarze po archipelagu Radamy, wypytywałem syna poławiaczy langust o ataki rekinów. Powiedział mi, że owszem, dochodzi do nich całkiem często. Na przykład jego wujek został pożarty przez takiego zwierza bodajże kilka metrów od brzegu. Pamiętam, jak dodał spokojnie, jakby to było coś oczywistego: „No, ale to było dzieło czarownicy, bo ktoś zamówił u niej klątwę na wujka. ”

Pamiętam jeszcze inną historię, związaną z animizmem, którą opisujesz w książce „Madagaskar. Tomek na Czerwonej Wyspie”. O dziewczynce, która umarła, bo rodzina nie chciała zabić byków - zebu, żeby opłacić jej leczenie, tymczasem zabiła je, aby odpowiednio uhonorować jej śmierć. Takich rzeczy chyba nie da się spokojnie oglądać?

Ale zobacz, jak bardzo ta historia pokazuje głębię ich wiary. Oni nie chcieli zabić tych zwierząt, aby móc je zachować na pogrzeb, dlatego właśnie, że większy strach budziło w nich rozgniewanie duszy przez brak tych byków na pogrzebie, niż wizja straty córki. Z punktu widzenia obserwatora z zewnątrz, czy, jak w moim przypadku – słuchacza, bo tę historię mi opowiedziano - jest to szalenie interesujące. Ale przy tym, masz rację, trudne, bo jak wyznaczyć sobie tę granicę, która pokazuje, kiedy masz prawo ingerować w kulturę i mentalność ludzi, do których przyjechałeś?…

Fot. Tomasz Owsiany

Zastanawiam się raczej czy można taką granicę w ogóle poprowadzić. Wiesz, co się dzieje, kiedy stoisz obok, nie ingerując? Na pewno pamiętasz Kevina Cartera, fotografa który zrobił zdjęcie umierającemu z głodu dziecku, ze skradającym się sępem w tle. Cały Zachód go zlinczował. Ludzie się zastanawiali, jak mógł patrzeć, jak ten dzieciak umiera i mu nie pomóc, w imię obserwowania jakiegoś środowiska bez ingerowania w nie.

Powiem ci, jak było ze mną. Jadąc nie zakładałem zmieniania tamtej rzeczywistości, ingerowania w cokolwiek innego, niż w sposób nauczania czy uczenia się. Chciałem jedynie wyrobić w moich uczniach nawyk samodzielności, uświadomić im, że czasami nie ma dobrej czy złej odpowiedzi, że trzeba myśleć, a nie wierzyć ślepo w to, że nauczyciel jest wyrocznią.

Tym niemniej nie wiem, jak bym się zachował, gdybym miał do czynienia z sytuacją tak skrajną jak ta, o której mówisz. Teraz, gdy mnie o to pytasz, przypomina mi się jedna historia, o której znów – tylko słyszałem. Otóż Darek zawiózł do szpitala w Mahajandze kobietę, której obumarł płód i nie mógł się wydostać. Operowano, i te wszystkie-  to paskudnie zabrzmi w tym kontekście - odpady medyczne, zostały, jak zawsze w takiej sytuacji, wręczone najbliższym pacjenta, w tym wypadku Darkowi, do utylizacji we własnym zakresie. On je przywiózł do Mampikony, do miejscowego doktora Tsarahity. Wtedy lekarz powiedział: „Proszę ojca, trzeba to było wyrzucić po prostu przez okno po drodze”. Kto wie, czy nie tej samej, przy której stoją kapliczki ku czci dusz zmarłych. Ozdobione czaszkami zebu i obłożone grubymi kryształami ofiarnej soli…

Fot. Tomasz Owsiany

I jak na to wszystko: kapliczki, strach przed zmarłymi, wierzenia w czarownice, patrzą misjonarze?

Wyrozumiale, bo wiedzą, że wykorzeniając miejscowe wierzenia na siłę, niczego by nie wskórali, ponieważ za mocno są wrośnięte w tę społeczność. A poza tym nie da się ukryć, że część misjonarzy wierzy, czy nie jest w stanie z całą pewnością zaprzeczyć temu, że sprowadzenie na kogoś złych duchów jest możliwe. Mam takie przeświadczenie, że nawet jeśli zdajemy sobie sprawę z tego, że ontologicznie coś nie jest możliwe, ale cała społeczność, która nas otacza wierzy, to staje się realne. Przez zaangażowanie tych ludzi i emocje, które im towarzyszą.

Byłeś świadkiem takich sytuacji?

Pamiętam jak jednego wieczoru Darek przekomarzał się z młodym Malgaszem, stażystą na księdza na misji. Wszyscy wiedzieli, że istnieje zwyczaj składania przodkom ofiary polegającej na tym, że otwiera się butelkę, nalewa odrobinę płynu do nakrętki i wylewa to na ziemię. Chcieli więc sprawdzić, czy chłopak byłby w stanie chlapnąć tym o ścianę i powiedzieć coś na zasadzie: „Idźcie, wypieram się was”. Powiedział, że absolutnie nie. 

Twierdzisz, że Kościół na Madagaskarze stara się połączyć wyznaczniki wiary z wierzeniami lokalnymi. Jak jednak można go połączyć z czymś tak dziwnym, odmiennym, nierzadko przerażającym, jak wiara w czarownice czy wpływ dusz zmarłych na żywych?

Chociażby wpisując animistyczne rytuały w obrządki przeprowadzane typowo po chrześcijańsku. Na przykład na Madagaskarze powszechna jest ekshumacja ciała, po której, między innymi wśród przedstawicieli ludu Merina, następuje rytuał przewijania kości, czyli zmieniania na nich całunu, a także zakładania pośmiertnych ubrań zmarłego, które mają sprowadzić błogosławieństwo na nowego nosiciela. Uczestnicy rytuału zakładają więc na przykład po kolei marynarkę, w której krewny był pochowany. W różnych rejonach kraju różnie to wygląda, ale ostatecznie sprowadza się to do konieczności obcowania ze szczątkami zmarłego.

W ramach inkulturacji więc przełożono to w ten sposób, że organizowany jest typowy, chrześcijański pogrzeb, jednak podczas niego rodzina zmarłego przechodzi dodatkowo pod trumną i dotyka jej, by otrzymać upragnione błogosławieństwo.

Mówiąc o religii animistycznej wciąż wspominasz o duchach zmarłych. A gdzie jest bóg Malgaszów?

Fot. Tomasz Owsiany

Bóg istnieje, nazywa się Zanahari, ale w ogóle nie ingeruje w to, co się dzieje na Ziemi. Wydaje mi się nawet, przynajmniej w oparciu o to, co obserwowałem, że cała dramaturgia życia rozgrywa się na linii ludzie – dusze zmarłych. Nie słyszałem o żadnych rytuałach ku czci tego boga. W pewnym sensie dużo ważniejszy niż on jest ten cały panteon dusz, którym żywi muszą nieustannie dogadzać. I wiesz co, teraz, gdy tak rozmawiamy, dochodzę do wniosku, że  między innymi z tego powodu łatwiejsze było połączenie chrześcijaństwa z animizmem malgaskim. To pierwsze „zajęło się” relacją ludzi z Bogiem, to drugie – ze zmarłymi. Wzajemnie się dopełniają.

Zostawmy religię, spójrzmy szerzej, na całą kulturę. Czy można mówić o wspólnej kulturze malgaskiej, skoro Madagaskar zamieszkuje blisko 18 różnych grup etnicznych? Ty próbowałeś zawrzeć ją w dwóch słowach: „mora mora”.

Myślę, że można, bo jest w niej sporo wspólnych mianowników dla wszystkich grup: język malgaski, w którym oczywiście pojawiają się różne dialekty, wspomniana tradycja przewijania kości… Ale przede wszystkim właśnie „mora mora”, czyli kwintesencja mentalności malgaskiej. To pewna strategia przetrwania i filozofia życia. „Mora mora”, co oznacza dosłownie „powoli”, „spokojnie”, „nic się nie stało”. Jeśli coś się zepsuje, to dopiero zaczniemy się zastanawiać, co z tym fantem zrobić. Mentalność malgaska zakłada jak najszerszą akceptację.To daje pewną wytrzymałość.  Im więcej akceptujemy, tym mniej nam przeszkadza, a zatem tym mniej jest nas w stanie zranić.  Zmniejsza się w ten sposób pole rażenia różnych niedogodności.

To całkowite przeciwieństwo naszego podejścia, które polega przecież na identyfikacji problemów, zapobiegania im, planowaniu i wyciąganiu wniosków na przyszłość, po to, żeby przeciwdziałać nieprzyjemnym zdarzeniom.

Fot. Tomasz Owsiany

I można to zaobserwować w każdym aspekcie życia Malgaszów, na przykład w sposobie podróżowania. Tam na porządku dziennym jest widok samochodu osobowego, przewożącego łóżko, a dodatkowo jeszcze wręcz „obklejonego” ludźmi.

W rzeczy samej. Jeżeli jest samochód, który ma przewidzianą ładowność, to się tę ładowność przekroczy trzykrotnie, nawet jeśli trasa będzie wieść przez wertepy. Dlaczego? Ano dlatego, żeby nie jeździć trzy razy. To, że maszyna najprawdopodobniej się rozwali gdzieś po drodze, nie jest ważne. Bo ona się nie rozwaliła się w momencie pakowania. Dopiero jak to nastanie, to zaczniemy się zastanawiać, co dalej. Nie ma się co martwić na zapas.

I tak już się jeździ dużo łatwiej po Madagaskarze, odkąd jest arteria asfaltowa z kilkoma odnogami, ale kiedyś to rzeczywiście były wyprawy. Z Mampikony do stolicy, nieco ponad 470 km, jechało się, jeśli dobrze pamiętam, dwa tygodnie. I tak dobrze, że rozsądnie tak dobierano pasażerów, żeby przeważali mężczyźni, bo w razie kłopotów pomogli popchnąć ten taxi brousse, czyli busik, którym się podróżuje, do najbliższego miasta.

Albo pójść po paliwo kilkadziesiąt kilometrów, gdyby się okazało, że kierowca wziął go za mało…

No na przykład. Bo rzeczywiście, zdarzyło mi się, że jechałem vanem, którego kierowca źle obliczył ilość paliwa i utknęliśmy. Przy czym to też powoli się zmienia i pojawiają się firmy, które starają się podnosić standard podróży. Busiki mają nieco lepsze i myślę że kierowcy skrupulatniej sprawdzają zawartość baków. Inna sprawa, że czasami tego paliwa brakuje na samych stacjach. U nas w Mampikony była jedna i często brakowało w niej benzyny . Nikt nie wiedział, kiedy dokładnie przyjedzie dostawa. Pojawi się, to paliwo będzie, nie, to nie. I czasami ludzie przyjeżdżali do nas na misję, gdzie mieliśmy zapasy i pożyczali.

Może to konkurs: Puchar Przewoźników? Kto ambitniej i stabilniej? Jeśli tak, to rywalizacja jest zacięta. Wyróżnienie przypada taxi brousse z kiściami bananów, krzesłami, łóżkiem i motorowerem, zaś grand prix należy się trzydziestoletniemu citroenowi kombi, wypchanemu ludźmi, obwieszonemu nieprzytomnie warkoczem wiader, mioteł i gospodarskich sprzętów, który pokonując pierwszą dziurę po kałuży, w wielkim stylu łupie w ziemię i gaśnie*.

W czym jeszcze można namacalnie odczuć to „mora mora”?

Na pewno w bardzo elastycznym podejściu do czasu. Na spotkanie przychodzi się, kiedy się przychodzi. Jak się umawia na południe, to oznacza mniej więcej tyle, że się nie umawia na wieczór. Nawet funkcjonuje pojęcie lera gasy czyli „godziny malgaskiej”, co oznacza właśnie czas bardzo przybliżony.

Co za tym idzie, „mora mora” przekłada się też na niesamowitą umiejętność czekania. Zdarzyło się chociażby, że jakiś starszy pan przyszedł z rana po broszury na misję. Poprosił o nie stażystę, bardzo rozkojarzonego i zapominalskiego, który przytaknął i gdzieś zniknął. Pięć godzin później ten pan wstał, spod  drzewa migdałecznika, i tak nieśmiało zapytał, czy stażysta mógłby mu jednak te broszurki dać, bo on chciałby już wrócić do domu.

Fot. Tomasz Owsiany

I jak w takich warunkach prowadzić szkołę czy lekcje?!

Ależ nie da się ukryć, że gros nauczycieli się spóźniało, nawet do godziny. Przy czym w ostatnich  latach wiele się w Mampikony zmieniło. Darek mówi nawet, że powinienem znów przyjechać, żeby napisać nową książkę. Bo jak tam byłem i przez pierwszy miesiąc z hakiem pracowałem w szkole podstawowej i gimnazjum, nim przeszedłem do liceum, to codziennym rytuałem było poranne wymiatanie szczurzych i nietoperzowych bobków oraz pyłu. Ściany się sypały, dach gdzieniegdzie groził zawaleniem. Teraz sale są już odnowione, stanęły internaty dla uczniów… Ale budynki to jedno. Ważniejsze, że zmienił się też etos pracy. No i misja zatrudniła nauczycieli z prawdziwego zdarzenia, którzy znają się na rzeczy i już się nie spóźniają.

Ani nie wychodzą podczas zajęć na handel…

Tak, był rzeczywiście jeden taki incydent, że nauczyciel wpuścił uczniów do sali lekcyjnej, po czym zamknął drzwi na kłódkę i poszedł na skraj drogi, żeby smażyć racuchy i sobie dorobić. Inny zasnął podczas lekcji. Zdarzało się też, że nauczycielka wykradała dzieciakom pieniądze przeznaczone na drobiazgi ze szkolnego sklepiku. Ale do takich sytuacji już nie dochodzi. Zarówno podstawówka, gimnazjum, jak i liceum, przeszły dużą przemianę in plus, a wielu uczniów z Mampikony dostało się na studia.

Fot. Tomasz Owsiany

Cały czas mówimy o Madagaskarze z twojej perspektywy. A jak Madagaskar patrzył na ciebie i innych vazahów, czyli obcych, białych?

W samym Mampikony już się przyzwyczajono do obecności vazahów. Ale w innych rejonach kraju jakaś ekscytacja nadal jest odczuwalna. Podchodzi się do nas na różne sposoby, ale nigdy z obojętnością.

Z twoich wspomnień wynika, że vazaha to trochę takie „duże dziecko”, tak więc na pewno z politowaniem…

Głównie z rezerwą, ale i z pewnym politowaniem, bezwzględnie. Bo w istocie to dotyczy przeświadczenia o naszej całkowitej bezradności, zwłaszcza w sferze różnych prozaicznych czynności. Malgasze są przekonani, że nas stać na wszystko, w związku z czym zawsze jesteśmy obsługiwani i niczego nie potrafimy sami zrobić.  Ani ogniska rozpalić, ani noża naostrzyć, ani usmażyć kawałka chlebowca w oleju…

… ani zbudować klatki dla małego krokodyla?

Też, choć w przypadku klatki dla krokodyla chodziło o co innego Malgasz patrzył na nasz pomysł budowania na misji maleńkiego zoo jak na dziwaczne, pańskie fanaberie. A my chcieliśmy z jednej strony uratować kilka zwierząt, z drugiej sprawić, by mieszkańcy patrzyli na nie jak na coś więcej, niż obiekt do ewentualnej konsumpcji.

Młody krokodyl, o którym mówisz, mieszkał przez dłuższy czas w dużym rondlu. A ponieważ jest to, bądź co bądź, trochę nieludzkie trzymać młodego krokodyla przez dłuższy czas w dużym rondlu, to wynegocjowałem, żeby zbudować dla niego jakąś klatkę. On jednak był dość mały i zaczął się wymykać przez oczka w siatce, więc trzeba było dół jakoś wzmocnić. I tutaj dochodzimy do sedna - daliśmy do dyspozycji majstrowi dobrej jakości blachę. A że niewiele było w okolicy domów, których dach czy ściany byłyby zbudowane z tak dobrego materiału, robotnik musiał kręcić głową. Takie marnotrawstwo dla jakiegoś zwierza, który był niebezpieczny i którego pobratymca pożarł rok wcześniej katechetkę, było całkowicie niezrozumiałe. No, ale trzeba było to zrobić, skoro takie było „zamówienie vazahy”.

Nie jestem pierwszym vazahą chcącym wsiąść do bateau brousse (wycieczkowej łodzi – przyp. red.), ale staję się ciekawostką, burzącą konstans cotygodniowego spływu. Zanim zapadnie decyzja właściciela barki, ubrani w szorty i porozciągane koszulki chłopcy oraz ich wujowie będą o mnie sporo wiedzieli – jak to się stało, że biały człowiek mówi w ich języku? I że woli przerdzewiałego szrota od wygodnej łodzi?*

Obrażało cię to przezwisko?

Wiesz co, identyczny dylemat miałem na Filipinach, gdzie powszechnie na białych, których się utożsamia z Amerykanami, krzyczy się „Hey, Joe”. I tam, i na Madagaskarze, część mieszkańców robi to bezwiednie, odruchowo, bo taki jest uzus, przyzwyczajenie. Ale równie często jest to podszyte   pewną kpiną. To zwykłe wytykanie obcego. Tymczasem kiedy już się dłużej mieszka w pewnym miejscu, wytyczy w nim swoje ścieżki, kiedy wrośnie się w jakąś społeczność, ma w niej swoich znajomych, swój udział w ich życiu, a jednocześnie nadal jest się redukowanym do pewnej kategorii człowieka, to jest to już denerwujące. Dlatego w pewnym momencie przestałem tolerować to określenie, w końcu byłem na Madagaskarze dziewięć miesięcy!


* Fragmenty z książki Tomasza Owsianego „Madagaskar. Tomek na Czerwonej Wyspie”

Fot. Tomasz Owsiany