Wszystko zaczęło się od rozmowy pod nocnym klubem. Piotr Horzela opowiadał właśnie o swoich wyprawach, kiedy któryś ze słuchaczy rzucił wyzwanie. "Tak lubisz podróżować? Znajoma szuka pracownika do Sudanu Południowego". Piotr długo się nie zastanawiał. Kilka kilka tygodni później był już w Afryce. Po kilkudziesięciu - 150 kilometrów od frontu. 

Dorota Ziemkowska: Od kilku lat MSZ przestrzega: „Nie podróżujcie do Sudanu Południowego”. A ty nie dość, że tam pojechałeś, to jeszcze zostałeś niemal dwa lata. Po co?

Piotr Horzela: To był wrzesień 2012 roku i nie pamiętam takiej notki. Chociaż masz rację, MSZ od zawsze odradzał wyjazdy w te rejony. No, ale trudno. Gdyby brać to zawsze pod uwagę, to człowiek nigdzie by nie mógł pojechać. Można powiedzieć, że pojechałem na własne ryzyko. Byłem bardzo ciekawy, jak to najmłodsze państwo zaczyna funkcjonować. Sudan miał wtedy niecałe dwa lata. Ledwie co powstał na zgliszczach wojny, w miejscu, w którym bili się przez dziesiątki lat.

LRA – Armia Bożego Oporu. Organizacja powstała w latach 80. w Ugandzie, działająca również na terenach Sudanu Południowego i Demokratycznej Republiki Konga. Odpowiedzialna za śmierć kilkudziesięciu tysięcy osób i wcielanie siłą nieletnich do armii. Jej założycielem jest Joseph Kony.

Plemiona Dinków i Nuerów prowadzą wojny, a przy granicy z Ugandą działają jeszcze bandy uzbrojonych dzieciaków. Nie bałeś się?

Myślisz o LRA? Nie widziałem żadnych śladów i z tego, co wiem od mieszkańców tamtych okolic, już od lat nikt o niej nie słyszał.

Od lat? Dariusz Rosiak w swojej książce wspominał, że jeszcze w 2008 roku spotykał w Sudanie ofiary tych grup…

Oczywiście, ofiary minionych czasów, wspominające dawną historię, można spotkać aktualnie również w Dżubie.

… i pisał, że w dalszym ciągu ci ludzie panicznie boją się LRA. Zastanawiam się, na ile ten strach żyje, bo to niedawna historia, która może się powtórzyć, a na ile rzeczywiście w dalszym ciągu ktoś przy granicy może jeszcze grasować.

Nie wierzę, że Dariusz Rosiak pisał o aktualnym zagrożeniu. Poza tym w wielu innych reportażach stamtąd czytałem o rzeczach, których potem nie widziałem. Chociaż nie mówię oczywiście, że nie były prawdziwe, bo tamten świat bardzo szybko się zmienia, poza tym ludzie różnie go mogą odbierać.

Fot. Tatiana Jachyra

Dlatego właśnie chcę usłyszeć od ciebie, czyli osoby, która była tam przez dłuższy czas, jaka jest prawda.

Byłem tuż przy granicy z Ugandą, byłem w górach, w których działała LRA. I nikt mi nigdy o niej słowem nie wspomniał. No, raz tylko mężczyzna po trzydziestce w Dżubie, czyli stolicy, opowiadał mi, jak mordowali, gdy był dzieciakiem. Tyle. Ale pamiętajmy o tym, że nie jestem dziennikarzem. Nie szukałem takich informacji.

Przez prawie rok mogłeś się więc cieszyć z pokoju w Sudanie Południowym. Potem jednak znów wybuchła wojna.

Tak, akurat przyjechałem na święta do Polski, kiedy się okazało, że Nuerowie i Dinkowie znów zaczęli się bić. Na początku miałem nie wracać do Sudanu, ale właściciele firmy, w której pracowałem, zgodzili się, żebym pojechał.

Czym się zajmowałeś w tej firmie?

Na samym początku pomagałem w ogóle ją założyć w Sudanie, potem ją tam prowadziłem. Z zatrudnianymi Sudańczykami robiliśmy betonowe elementy: płyty, ogrodzenia. To może wydawać się dość zaskakujące, bo jestem leśnikiem z wykształcenia, ale doszedłem do wniosku, że to nie może być takie trudne. Jak wygląda beton, każdy widzi. I rzeczywiście, okazało się, że z nim jest trochę jak z pieczeniem ciasta. Jak masz przepis, to może za pierwszym razem wyjdzie zakalec, ale już dziesięć kolejnych się uda.

Wróciłeś coś budować? W sam środek wojny?

Nie, szefowie na moją prośbę wysłali mnie, żebym pozamykał interes. Uporządkował nasze rzeczy, sprzedał samochód. A poza tym bardzo mi zależało, bo naprawdę polubiłem ten kraj. Przegadałem to z miejscowymi, moimi znajomymi, i uznałem, że nie ma dużego ryzyka. Przynajmniej nie dla mnie.

Wierzyłeś, że skoro nie należysz do żadnego z tych plemion, to nic ci nie grozi?

Tak.

I na ile to było naiwne?

Miałem rację. Przy czym, oczywiście, nie wróciłem wprost do naszego warsztatu, bo wiedziałem, że jest tam facet, wojskowy, który rzeczywiście jest nieobliczalny. Ale w Dżubie w dalszym ciągu pracowałem. I to dość długo, bo zamykanie interesu miało trwać tydzień, może dwa, ale w Sudanie nic nie trwa tyle, ile powinno. Więc siedziałem tam jeszcze ze trzy miesiące. W tym czasie zatrudniałem chłopaków, którzy potracili firmy: Ugandyjczyków, Kenijczyków, Sudańczyków i jeździliśmy po kraju naprawiać obozy organizacji pomocowych, przez które przeszedł front. Proste rzeczy: wstawianie drzwi, okien, reperowanie dachów. Tak, żeby było do czego wrócić, gdy sytuacja znormalnieje, przynajmniej w okolicy. Bo wtedy jakieś 150-180 kilometrów dalej wciąż walczyli.

To działałeś tuż przy froncie!

Nie do końca. Widzisz, w Polsce 180 kilometrów pokonujesz autostradą w niecałe dwie godzinki. Ale tam takich dróg nie ma. W całym kraju jest jedna asfaltowa – z Ugandy do Dżuby i ma nie więcej niż 150 kilometrów. Kiedy więc słyszysz, że od frontu dzieli cię tyle kilometrów, to wiesz, że masz czas. Bo po bagnach, przez busz, pokonanie takiej trasy zajmie im kilka dni.

Fot. Piotr Horzela

Nie chce mi się wierzyć, że przez półtora roku pobytu w kraju, uważanym za jeden z bardziej niebezpiecznych, ani razu nie spotkała cię jakaś niebezpieczna sytuacja.

Nie było tego dużo i nie lubię do tego wracać. Ale dobrze, opowiem ci jedną. Jeszcze sprzed wybuchu konfliktu. Jechaliśmy gdzieś z pracownikami poza Dżubę i na wyrwie w ziemi prawie nam koło urwało. Zatrzymaliśmy się w najbliższej wiosce, żeby sprawdzić, czy z autem wszystko w porządku. Mieszkańcy tam super nas przyjęli – było bardzo dużo zamieszania, wygłupów, dzieciaki biegały, śmiały się. Przez to wszystko nie zauważyłem, że zostawiłem gdzieś nóż, z którym byłem bardzo emocjonalnie związany.

Wracałem tamtędy kilka dni później. Już transportem publicznym, małym busikiem, więc poprosiłem kierowcę, żeby się zatrzymał na chwilę, to wyskoczę i popytam, czy gdzieś tego noża nie widzieli.  Tyle, że tym razem w wiosce przywitał mnie taki wstawiony żołnierz. Od razu zaczął wymachiwać rękami, wskoczył do domku, wyjął kałasznikowa i ruszył na mnie i chłopaka, który miał tłumaczyć rozmowę. Cofaliśmy się, on szedł dalej. I cały czas mierzył do mnie, taki kompletnie pijany. A wiesz, ja się znam trochę na broni, więc zauważyłem, że broń jest odbezpieczona. A gość trzyma palec na cynglu. Do tego idzie w japonkach, po kamykach, więc może mnie zastrzelić, bo się na przykład potknie. A nie dlatego, że naprawdę ma na to ochotę.

Jak to, celował do ciebie odbezpieczonym kałasznikowem, a ty mówisz, że wcale nie chciał strzelać?

Jestem przekonany, że tak było! Facet był pijany i zły, tyle. Oni z reguły nie strzelają do białych, bo to jest zupełnie bez sensu. Nie jesteśmy stroną w konflikcie, co najwyżej z naszego świata płyną do Sudanu pieniądze. Dodatkowo cały czas powtarzałem, że nie ma sensu do mnie strzelać i że nie ma przecież żadnego problemu, gdy nas tak odprowadzał do busa. Aż w końcu zrezygnował i odszedł. Pamiętam, jaki ochrzan dostałem od pasażerów, bo oni byli przerażeni. Ja wtedy jakoś niespecjalnie. Dopiero kiedy poziom adrenaliny opadł, trząsłem się jak galareta.

W końcu jednak miałeś dosyć Sudanu w ogóle. Co się stało?

Przyjechałem na chwilę do Polski, bo zmusiła mnie do tego sytuacja rodzinna. Myślałem, że wrócę za kilka tygodni, ale wszystko się przeciągało. Minął miesiąc, potem trzy. A mi wtedy zaczęły się przypominać historie jak ta z nożem. Nagle mnie uderzyły. Stwierdziłem, że pieniądze można zarabiać wszędzie i że nie ma sensu już ryzykować.

Dotarło do ciebie, że jest jednak ta druga, groźna strona Sudanu?

Tak. Natomiast wciąż uważam, że w czasie pokoju, kiedy ma się oczy otwarte, to ryzyko jest niewielkie. Poza tym nie zapominajmy, że Sudan Południowy to nie tylko przerażające historie. Dla mnie właściwie prawie wyłącznie te inne, fascynujące.

Fot. Piotr Horzela

Sudan podobno jest fascynujący dlatego, że paradoksalny. Jak to na przykład możliwe, że w całym kraju jest tylko jedno kino, ale za to wszyscy mają telefony komórkowe?

Bo Sudańczycy nie robią filmów, ale za to kochają rozmawiać! Robią to bez przerwy. Idziesz ulicą, to obcy ludzie do ciebie zagadują, przybijają piątki. Więc po co im kina? Owszem, jest to jedno, przy Instytucie Francuskim. Co tydzień wyświetlają tam jakiś film – czeski, francuski… Na ścianie, na płachcie. Gekony po tym biegają. Ale każdy może przyjść, obejrzeć, jest nawet jakiś festiwal filmowy. Tylko co z tego? W kinie nie pogadasz.

Więc lepiej sobie kupić telefon, tym bardziej, że w Dżubie wielu na to stać. Chińskie podróbki, z potężnymi pikselami na ekranie, nie są zbyt drogie. Ale najważniejsze, że można zadzwonić, albo nagrać klip wideo, bo akurat wydarzyło się coś ciekawego, i przesłać go bluetoothem znajomym. Kiedy telefonia komórkowa wchodziła do Afryki, wszyscy się w głowę pukali, że to nie wyjdzie, a wyszło świetnie, o czym pisał między innymi właśnie Dariusz Rosiak. Wcześniej jednak wszyscy zapomnieli, że tam jest kultura mówiona, historia krąży nie na piśmie, ale w opowieściach. Tak jak u nas kiedyś. Więc wszystko, co może ułatwić to opowiadanie, jest przebojem.

Ale jak ładować te telefony, skoro wciąż mają tam przerwy w dostawach prądu?

Z prądem rzeczywiście jest problem, bo w kraju jest jedna, jedyna elektrownia, która podczas mojego półtorarocznego pobytu działała może ze dwa tygodnie. Bo rząd przestał płacić za paliwo potrzebne do jej działania. Ale wielu ma własne generatory i jednym z popularniejszych biznesów jest właśnie ładowanie telefonów. Przy ulicy stoją drewniane budki, z trzydziestoma kontaktami i różnymi ładowarkami. Płacisz funta czy trzy i zostawiasz tam telefon na kilka godzin.

Na naszej działce w Dżubie mieliśmy też swój generator. Kiedyś przyszli sąsiedzi i spytali czy mogą się podpiąć. Rozciągnęliśmy więc kable, żeby mogli włączyć lodówkę w sklepie. Bo nasze urządzenie produkowało tyle energii, że mieliśmy nadmiar. Przy czym nawet dla nas to było dość drogie rozwiązanie, więc nie korzystaliśmy z niego przez cały czas, tylko rano i wieczorem.

Nie tylko ze względu na brak prądu Dżuba to nietypowa stolica. Kiedyś wspomniałeś, że imprezy, na które tłumnie schodzą się ludzie, są organizowane… na środku ulicy.

O tak! Zaprowadził mnie tam kiedyś spotkany na ulicy chłopiec. Była niedziela, po 18. Poszliśmy może trzy przecznice od miejsca, w którym mieszkałem. A tam na jednej z poprzecznych ulic, po której w ciągu dnia jeżdżą samochody i motocykle, panowie ustawili bębny, usypali dookoła siebie kilkunastometrowe koło z popiołu i zaczynają grać. Jest muzyka, są tańce, tłum się bawi. Każdy może dołączyć.

A z jednej strony kryte słomą chaty, z drugiej wielkie gmachy, należące do władz lub organizacji pomocowych. Nie ma niczego „po środku”. Tak przynajmniej stolicę opisuje Rosiak w książce „Żar: oddech Afryki”.

No, może teraz nie do końca to tak wygląda. Dżuba strasznie szybko się zmienia. Czasami trafisz na jakieś ceglane domki jednorodzinne, choć rzeczywiście, nie ma ich zbyt dużo. Gmachy, o których mówisz, to nie są jakieś wielkie biurowce, tylko hotele albo bloki mieszkalne. Wyglądają trochę jak akademik albo amerykański motel. Kilkadziesiąt pokoi, wejście nie z korytarza, ale od balkonu. Przy tym stoi generator i wieża ciśnień z beczką na dachu, bo wodociągów nie ma. A to wszystko na działce, otoczonej płotem i ochranianej przez dwóch panów z bronią. Tak wygląda środek miasta, bo dookoła stoją już całe osiedla typowych dla Sudanu Południowego glinianych domków, krytych strzechą, czyli tukuli. I te osiedla stale się przemieszczają.

Fot. Piotr Horzela

Jak to „przemieszczają”?

Już tłumaczę. W Dżubie w 2003 roku mieszka 80 tysięcy ludzi. W środku miasta murowane arabskie budynki, na obrzeżach tukule. Kiedy w 2011 roku miasto zostaje okrzyknięte stolicą państwa, które jeszcze nigdy w historii nie istniało, nagle wszyscy zaczynają się do niego schodzić. Ze wsi, miasteczek, z obozów uchodźców. Budują się gdzie bądź, tam, gdzie tylko znajdą miejsce. Nie wiedzą nawet, na czyjej działce. Nikogo to nie obchodzi. I co się dzieje? Po dwóch czy czterech latach przyjeżdża na takie osiedle buldożer właściciela terenu, czasami wcześniej zapowiadany, czasami nie, i zaczyna wszystko równać.

Kiedyś przyjeżdżam do pracy, pytam gdzie jest Joseph, jeden z pracowników. A Joseph musiał jechać do domu, pozbierać swoje rzeczy, ciuchy, wszystko, co trzymał w tukulu, bo akurat jego osiedle równają z ziemią. Ale dla niego to nie był jakiś większy dramat. Brał ten swój skromny dobytek i wynajmował sobie, czy budował, następnego tukula nieco dalej.

I nikt nie pomyśli, żeby to jakoś wreszcie zagospodarować?

Nie, bo niewielu ludzi potrafi tam myśleć przyszłościowo. Taki świat. Pamiętam, jak chcieliśmy nauczyć jednego z naszych współpracowników, jak być biznesmenem. Dostał od nas pożyczkę i kupił pierwsze towary. Doładowania do telefonów, jakieś orzeszki, papierosy. Postawił sklepik. Mijają dwa dni, a on przychodzi do nas w nowych spodniach. Mijają trzy, idzie w nowej koszulce. Wszystko, co zarobił, wydał. To zawsze kończy się właśnie w ten sposób. Bo dla nich przychód jest zyskiem. Nie odłożą, żeby zainwestować. Mówiąc obrazowo – jak dostaną worek nasion, to zjadają cały plon, zostawiając jednie tyle, ile trzeba, by przeżyć. Nie robią nic, by pomnażać bogactwo. Wielu nie ma jeszcze wykształconej chęci posiadania czy umiejętności planowania.

Fot. Piotr Horzela

Pytanie, czy jest sens to zmieniać na siłę. Przypomina mi się twoja historia o organizacji pomocowej, która przyjechała z Zachodu, żeby wybudować Sudańczykom studnię. I myśląc „po naszemu” ustawiła ją w środku wioski, żeby kobiety nie musiały chodzić po wodę trzydzieści kilometrów w jedną stronę. I kompletnie zniszczyło to społeczność, bo panie zostawały w domu, przestały wychodzić z wioski, spędzać czas wspólnie przy źródle wody, a panowie stali się podminowani, bo rodziny wciąż siedziały im na głowach.

No jasne, wchodząc do Sudanu z naszą kulturą i naszym pojmowaniem rzeczywistości, popełniamy masę błędów, wynikających z niezrozumienia tego miejsca. Ten przykład jest jednym z bardziej obrazowych. Masę razy zastanawiałem się nad tym, czy to dobrze, że ingerujemy w ich model życia. Z jednej strony bardzo chciałbym, żebyśmy nie zmieniali tego miejsca. Tylko teraz pytanie – dlaczego? Żeby oni byli szczęśliwi, czy po to, żebym to ja miał gdzie pojechać, bo lubię szeroko pojętą „egzotykę”. Owszem, oni powinni mieć prawo żyć według swoich zasad, ale czy to oznacza, że powinniśmy otoczyć Sudan płotem i nie wpuszczać tam organizacji pomocowych? Biznesu? Rozwijać medycyny? Weszliśmy do Afryki kilka wieków temu i z czasem coraz bardziej ją zmienialiśmy, to słowo się rzekło. Nie da się cofnąć czasu. Poza tym gdy widzę, że ktoś umiera na malarię, a jednocześnie wiem że 10 kilometrów dalej lek na nią kosztuje 10 funtów południowosudańskich, czyli trzy woreczki orzeszków, to nie umiem przejść obojętnie. Powiedzieć: a niech tam sobie umierają, taki świat. Ciężko zrezygnować z organizacji, niosących pomoc medyczną. Bo przecież każdy ma prawo żyć.