Kiedy w 1984 roku urodziło się tutaj pierwsze dziecko - Juan Pablo Camacho, świętował nawet rząd chilijskiego dyktatora Augusto Pinocheta. Nic dziwnego, w końcu wioska została założona przez mieszkańców Chile właśnie po to, by udowodnić, że ten właśnie kraj ma największe prawa do skutego lodem kontynentu i okolicznych wysp. Chłopiec szybko zyskał przydomek „Pingwin” i nikogo nie obchodziło, że sześć lat wcześniej argentyńska kobieta urodziła syna w położonej niedaleko stacji badawczej Esperanza Base.
Chilijczycy mieli mocne argumenty. Przekonywali, że mały Juan nie tylko urodził się w Antarktyce, ale nawet został tam poczęty. A matka Argentyńczyka pojawiła się w tych rejonach, kiedy była w siódmym miesiący ciąży. „USA, Chiny, Rosja i inne kraje, które posiadały stacje badawcze w okolicach tego najzimniejszego i najbardziej wietrznego kontynentu, wysyłały tam jedynie naukowców. Ale nie Chile, nie Argentyna. One postawiły sobie za cel stworzenie niewielkich osiedli, więc wyprawiały tam nawet rodziny z małymi dziećmi”- zauważa nytimes.com.
Dziś w chilijskim Villa Las Estrellas, mieszczącym się na Wyspie Króla Jerzego, mieszka blisko sto osób. Mają tutaj niewielką szkołę (w której na trzech komputerach można nawet skorzystać z internetu), kościół, bank (przyjmujący wpłaty w chilijskich peso), siłownię (gdzie grywają w piłkę nożną) i pocztę (na której pracuje 25-letnia Macarena Marcotti Murúa, wegetarianka, która nie uskarża się na nudę. „Możliwość wysłania kartki z antarktycznym stemplem pocztowym jest zbyt kusząca, by z niej rezygnować” – zauważa atlasobscura.com).
Naukowcy mieszkają w kwaterach placówki badawczej Chilean Antarctic Institute, a rodziny lotników, zaopatrujących bazę, w niewielkich domach. –„Gdzieś tam, w Chile, ludzie tak bardzo boją się złodziei, że budują wokół swoich posiadłości mury” – zauważa elektryk Paul Robledo w rozmowie z nytimes.com. –„ Ale nie tutaj, nie na Antarktydzie. To jedno z najbezpieczniejszych miejsc na całym świecie”.
Na dodatek najczystsze. Nie można tu nawet trzymać psów, bo mogłyby zarazić swimi chorobami tutejsze zwierzęta. Z tego też powodu wokół miasteczka bez strachu przemykają się pingwiny białookie i mirungi.
Przestrzegają przed... "syndromem pustelnika"
Nieco mniej spokojnie robi się w lecie, czyli od grudnia do przełomu marca i kwietnia. Pojawiają się tu wówczas turyści, którzy objeżdżają wyspę na skuterach lub obserwują pingwiny cesarskie, maszerując na nartach. „W ostatnich latach to miejsce stało się celem wypraw nie tylko morskich, ale też lotniczych” – zauważa coolantarctica.com. – „Można bowiem od pewnego czasu dolecieć tam nad Cieśniną Drake’a, a dzięki temu zaoszczędzić nawet kilka dni podczas podróży w obie strony”.
Ci, którzy zostają tu dłużej niż przez jeden sezon przyznają, że po powrocie do kraju można zapaść na „syndrom pustelnika”, czyli doznać szoku spowodowanego nagłą koniecznością socjalizowania się z większą niż kilkudziesięcioosobową grupą ludzi, którą na dodatek w 90 procentach stanowią mężczyźni.
Swego czasu mieszkańcy Villa Las Estrellas pokusili się o skorzystanie z popularnej aplikacji randkowej Tinder. Ot tak, dla zabawy. Szybko jednak zauważyli, że w tak niewielkiej społeczności korzystanie z niej nie ma najmniejszego sensu. „Ale odbierała naprawdę całkiem nieźle” – przekonuje nytimes.com.