Na palenisku leży odcięta głowa kozy. Oczodoły puste, policzki zapadnięte, albo już wyjedzone. Jakub Czajkowski pokazuje kolejne zdjęcie: duży świstak, przyrządzony tak, jak Mongołowie lubią najbardziej – wypatroszony, wyładowany po pysk gorącymi kamieniami. Smakowałby całkiem nieźle, gdyby nie resztki sierści, którą przed podaniem opala się na szybko palnikiem.


Dorota Ziemkowska: Próbowałeś świstaka, to na pewno też drugiego największego przysmaku Mongołów, czyli suszonego kefiru.

Jakub Czajkowski, podróżnik: Owszem. Jest całkiem przyjemny, bo podaje się go często na słodko. Najczęściej przybiera formę grudek czy bryłek, bardzo twardych, dlatego trzeba uważać, gdy się go je. Chociaż nie umywa się pod tym względem do sera, którego Mongołowie suszą w kawałkach pod sufitem w jurcie, czyli tradycyjnym mongolskim domu. Na nim to można zęby połamać!

Fot. z archiwum prywatnego Jakuba Czajkowskiego

Mongołowie mają ciekawe podejście do kuchni. Kefir uznają za deser, a na przykład herbatę doprawiają solą.

Mówisz o czymś, co się nazywa sute caj, czyli o tradycyjnej herbacie mongolskiej – zielonej i rzeczywiście osolonej. Dodaje się do niej często także trochę jakiegoś tłuszczu, na przykład masła. Ba, słyszałem kiedyś, że zwyczajowo dosypywano do niej nawet trochę wysuszonego, sproszkowanego nawozu zwierzęcego! Ale i tak najważniejszy jest dodatek mleka, ponieważ biały kolor jest uważany za bardzo ważny dla Mongołów symbol czystości. Nic dziwnego, że to właśnie głównie sute cajem częstują gości, którzy ich odwiedzają.

Przed wizytą w jurcie trzeba się nastawić nie tylko na picie solonej herbaty. Dobrze również poczytać nieco o ich zwyczajach, bowiem z taką gościną wiążą się ściśle określone rytuały, prawda?

Jak najbardziej. Przede wszystkim, inaczej niż u nas, tam oznaką szacunku wobec gości jest zakładanie nakrycia głowy. Wchodząc do jurty nie powinno się nastąpić na próg, siedząc – nie trzymać wyprostowanych nóg w kierunku kogoś starszego lub ołtarzyka. Przyjmując herbatę i jedzenie dobrze to robić prawą ręką, najlepiej podtrzymując lewą jej łokieć. Zaś chodząc po jurcie trzeba pamiętać o dwóch ważnych rzeczach. Po pierwsze – lewa strona jest zarezerwowana dla mężczyzn, a prawa dla kobiet. A po drugie – po jurcie, wokół centralnych słupów, podtrzymujących dach, należy się poruszać zgodnie z ruchami wskazówek zegara.

Żartujesz! Czasami gościsz w takim namiocie z większą liczbą podróżników, jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że nagle ci wszyscy ludzie chodzą w kółko…

Spokojnie, Mongołowie są bardzo tolerancyjni. Wiedzą, że jeśli obcym takie obchodzenie jurty nie wychodzi, to nie jest wyraz braku szacunku. Zaś oni sami nie mają z tym najmniejszego problemu, od maleńkiego uczą się, jak poruszać się w tak małej, blisko 20-metrowej przestrzeni, żeby nie było kolizji oraz jak ją zagospodarować. W środku bez problemu mieszczą normalne meble, jakie znasz chociażby ze swojego domu – łóżka, tapczany, szafki… I to nie żadne składane, turystyczne, ale porządne, drewniane, nierzadko fantastyczne rzeźbione czy malowane.

Fot. Jakub Czajkowski

Dobrze, że wspomniałeś o tym „zagospodarowaniu przestrzeni”. Rzeczywiście, Mongołowie dzielą swój namiot na części, które odpowiadają naszej kuchni czy salonowi. Ale wiesz, czego mi brakowało najbardziej, kiedy oglądałam twoje zdjęcia z wnętrza jurty? Łazienki!

Łazienka jest, tylko na zewnątrz. Pod postacią wbitego w ziemię drewnianego palika, na którym na sznurku  latem zawieszona jest plastikowa butelka, korkiem do dołu. Trzeba ją napełnić przed każdym myciem. Ot, taki odpowiednik naszego prysznica. Ale trzeba wiedzieć, że coś takiego całkowicie im wystarcza, bo w Mongolii prawie nie czuć na sobie brudu.

Czytałam kiedyś, że to dlatego że tam jest on zupełnie inny, niż u nas. Nie tłusty, lepki, ale suchy.

Dokładnie, co najwyżej czujesz się więc lekko zakurzona. To chyba kwestia suchego klimatu. Dlatego też sporadyczne mycie się  wystarcza.

Co to znaczy „sporadyczne”? Jak często na przykład ty się myjesz, kiedy konno podróżujesz przez Mongolię?

Ha ha, no więc myję się zawsze, gdy tylko nadarzy się po temu okazja. A więc gdy na trasie znajdzie jakaś rzeka, jezioro, gorące źródła albo właśnie namiot Mongołów.

To nomadzi, a więc wciąż przemieszczają z całym dobytkiem. Skąd pewność, że spotkasz kogokolwiek z nich podczas wyprawy?

Wydaje się nam, że skoro żyją z wypasania zwierząt, to jadą tam, gdzie one poprowadzą. Nic bardziej mylnego. Z reguły jest tak, że rodzina zmienia pastwiska nawet trzy, cztery razy w roku i wiadomo, w jakim miejscu pojawi się o jakiejś porze roku. Przy czym nie można nadużywać ich gościny. Owszem, są to bardzo przyjaźni  ludzie, ale wciąż żywy jest dawny zwyczaj, z którego wynika, że jeśli w gościnę przyjeżdża ktoś nowy, to zatrzymuje się kawałek od jurty, zsiada z konia i sobie przy nim siedzi. Czeka, aż gospodarze po niego wyjdą. I to z reguły następuje. Gdy zabieram do Mongolii grupę turystów, rozstawiamy często namioty niedaleko jurt, rozpalamy ognisko i zawsze pod wieczór ktoś do nas przychodzi, żeby się przywitać. A rano już jesteśmy zaproszeni na rozmowy przy herbacie. 

Fot. Jakub Czajkowski

Albo na śpiewy. Jacek Sypniewski w książce „Mongolia tam i z powrotem” pisze, że Mongołowie właściwie przez cały czas śpiewają.

To prawda. Kiedy wsiadasz na przykład do busa, to całkowicie normalne jest, że kierowca całą drogę śpiewa. Włącza kasetę z muzyką, którą zdarza się, że skomponował jego znajomy, a do której on sam napisał słowa. I on to prezentuje, nie jakoś po cichu, ale na całe gardło. Albo kiedy wieczorem siadasz z Mongołami przy ognisku, to każdy śpiewa, czy o rodzinie, czy o miłości do zwierząt. Pełną piersią, mocno przy tym gestykulując. Nie ma w tym nic dziwnego, bo dla Mongolii typowa jest kultura mówiona. Tradycje, historię czy losy krewnych, przekazuje się tam najczęściej ustnie. Tamtejsi ludzi lubią dużo mówić także dlatego że mieszkając jeden daleko od drugiego, chcą się nagadać na zapas. Każdy kontakt jest dla nich niesamowicie cenny, bo nie wiadomo, kiedy znów człowiek się na kogoś natknie na tym stepie. Dlatego też, kiedy jedziesz przez ten kraj i na moment pojawia się zasięg, to Mongołowie momentalnie łapią za telefony i zaczynają gdzieś dzwonić.

Tę miłość do mówienia widać także chociażby w samym powitaniu, które jest podobno niesamowicie długie.

To prawda. Bo owszem, Mongołowie mówią  sajn bajnu, co jest czymś na kształt naszego dzień dobry, jednak realnym powitaniem jest szereg pytań, których wymiana zajmuje czasem dobrych kilka minut. Dotyczą rodziny, urodzaju, jakości trawy, zdrowia zwierząt… Z reguły padają w określonej kolejności, której nie jestem ci w stanie dokładnie przytoczyć, jednak na pewno pytania o zwierzęta – ich zdrowie, kondycję - padają jako pierwsze.

Fot. Jakub Czajkowski

Chyba dlatego że zwierzęta są dla nich ostatecznie najważniejsze? A już na pewno konie, ku czci których w każdej jurcie podobno znajduje się nawet prowizoryczny ołtarzyk…

Tak, Mongołowie  mają w jurtach ołtarzyki z posągami buddy czy zdjęciem Dalajlamy, obok których znajdują się też  rodzinne zdjęcia,  medale, zdobyte podczas Nadaamu, czyli bardzo ważnego festiwalu, w czasie którego między innymi ścigają się na wierzchowcach oraz często plakaty lub zdjęcia z końmi. Przy czym trzeba pamiętać, że koń, owszem, jest elementem tradycji, ubóstwianym i czczonym, ale z drugiej strony jest to zwierzę typowo użytkowe. Ma służyć. Ma dowieźć ciebie i twój dobytek na nowe miejsce popasu. A gdy podróż się skończy, często zostanie rozsiodłany dopiero wtedy, gdy Mongołowie napiją się herbaty, trochę odpoczną i się najedzą.

Na przykład koniną?

Na przykład. Mięso konia nie ma dużego udziału w diecie Mongoła, ale owszem, czasami to zwierzę wiezie się do rzeźni. Nawet jeśli wcześniej uważane było za „święte”.