- Nie wiesz, czy jedziesz w dół, czy w górę, a nawet czy się w ogóle poruszasz. Sam słyszałem nieraz o podróżnikach, którzy myśleli, że jechali przez Laponię, w koszmarnej pogodzie długie godziny, a potem się okazywało, że stali w miejscu, psy nawet się krok nie ruszyły. I jak przy temperaturze minus 20 stopni Celsjusza zrobić herbatę i się umyć, mając na dodatek jeszcze problem z "końskimi zalotami" Lapończyków?

Macieja Słomińskiego widać z daleka, nawet na korytarzu pełnym ludzi. Góruje nad nimi, przewyższa o jakieś pół głowy. Wygląda, jakby dopiero co wrócił z Laponii – włosy sięgają ramion, broda ma gęstą, nastroszoną. Rozglądam się za psiakami, ale między nami biegają tylko jego dzieciaki. Dwóch chłopaczków, uśmiechają się jak chochliki. Nie zwracają na Maćka kompletnie uwagi, musieli jego historie słyszeć już setki razy. 

Maciej Słomiński/Paweł Majchrzakowski | Źródło: Słomiński Adventures

- Podczas wyprawy w 2015 roku, pamiętam, pogoda mocno nas zaskoczyła. Luty, a temperatura skoczyła nawet do trzech stopni. Akurat mieliśmy obóz rozbity w zatoczce, na lodzie. Jeden z uczestników wyprawy wywiercił niedaleko przerębel w lodzie. To normalna sprawa, zawsze tak robimy, żeby brać z niego wodę, albo łowić ryby. Rzecz w tym, że on nie wyciął dużego otworu piłą motorową, tylko wąziutki, takim świdrem. Woda wytrysnęła, jakby kto korek wyjął. Bo lód był obciążony tą wodą, co na nim stała, zaczął się uginać, a ciśnienie zaczęło z jeziora wyciskać dalszą wodę. Efekt był taki, że w miejscu, gdzie rozbiliśmy namioty, po paru godzinach stał już głęboki na 1,5 metra staw. Dobrze, żeśmy się zwinęli w porę, bo już na początku podróży byśmy mieli wszystko mokre. 

Na szczęście koło zera było tylko przez jakieś pierwsze dwa tygodnie. Potem temperatura spadła do tych minus 17, minus 20 stopni. Także już było znośnie.  

Znośnie? W Polsce jak jest minus 16, to marzymy, żeby nam szkoły i prace pozamykali. Maciej rozpina pod szyją cienką bluzę, a ja myślę tylko o tych saniach, które mogą się rozpędzić do 40 kilometrów na godzinę i wietrze, który bije po twarzy. 

- Siedemnaście stopni to jeszcze nic, czasami temperatury sięgają minus 40, nawet minus 50 się zdarza. Ale spokojnie, te 40 kilometrów na godzinę to psy nie biegną bez przerwy, właściwie to się zdarza tylko podczas wyścigów. Kiedy ciągną sanki na wyprawach, muszą się poruszać dużo wolniej. Jak osiągną 15, to mamy dobrą prędkość. Zimno jest, ale robimy wszystko, żeby nie zamarznąć. Chwytamy pałąk od sań i biegniemy obok, jak się da, albo za sankami. Mamy też specjalne łapawice – coś w rodzaju takich wielkich rękawic, zamocowanych na stałe na saniach, do których wsuwamy ręce.

Coś jak mufka?

- Dokładnie. Są chyba najważniejsze, bo wiadomo, że gdy się jedzie przy takim mrozie, to wiatr uderza przede wszystkim w te ręce. Dlatego pod łapawicami mamy jeszcze ze dwie zwykłe rękawice, takie, w których można cokolwiek zrobić dłońmi. A poza tym, wiadomo: ciepłe buty, i to wcale nie znaczy, że najdroższe, maska czy kominiarka…. I do minus 20, nawet 25, człowiek może się przyzwyczaić. Gorzej się robi, gdy mamy minus 30. Stoisz na tych sankach i czujesz, jak ci wszystko powoli zamarza. I te kurtki, te potężne kaptury, co to w domu się wydawało, że są takie ciepłe, że nic tego nie przemarznie, to się nagle okazuje, że jednak nie są takie rewelacyjne. 

Nic dziwnego, skoro w lutym temperatura w Laponii waha się od jakiś minus ośmiu do nawet minus 20. Średnia temperatura, bo zdarzają się mocne odchyły w jedną czy w drugą stronę. We wspomnianych przez Macieja minus 30 nie ma więc żadnej przesady. 

- Miałem taki moment, że pomyślałem sobie: nie wytrzymam. Ale to była tylko i wyłącznie moja wina. Podczas jednej z wypraw troszkę mnie rutyna zgubiła. To miał być krótki wypad, ja wiem, na jakieś dwa tygodnie. Temperatury zapowiadali stosunkowo wysokie, to zabrałem ze sobą kolegów, żeby im pokazać tę Laponię. Ale sam się już za dobrze nie przygotowałem – wziąłem niewłaściwe buty, ubranie, za cienkie to wszystko. Skończyło się odmrożeniami stóp, które do dziś odczuwam. Więcej – mam teraz tak, że kiedy tylko robi się chłodniej, organizm reaguje panicznie. 

A już zwłaszcza taki wyczerpany. Tak, dobrze mówię: wyczerpany. Bo wiele osób myśli, nawet ludzie, którzy wybierali się ze mną na wyprawy psimi zaprzęgami, a nigdy wcześniej tego nie robili, że będą sobie stali lub siedzieli, podziwiali widoki, i tak upłynie im te parę godzin dziennie. Tymczasem trzeba kierować tymi sankami, balansować, zmieniać tor jazdy, kontrolować, czy psy jadą w dobrym kierunku, czy któryś nie osłabł…

I to wszystko stojąc na wąskich płozach. Mierzymy rękami – będą miały kilka centymetrów szerokości, na moje oko mniej jak dziesięć. Zresztą, nietrudno je sobie wyobrazić – nie różnią się wiele od tych, jakie miały sanki, którymi się zjeżdżało za dzieciaka po osiedlowych górkach. Chwila nieuwagi i z oblodzonych płóz można się ześlizgnąć.  

- Można, można, ale robimy wszystko, żeby tak się nie stało. Przed wyruszeniem w dalszą trasę dużo ćwiczymy. 
Widziałem też, że od kilku lat musherzy, czyli prowadzący psie zaprzęgi, robią sobie takie rozkładane stołki, na których przysiadają, gdy mają długi przelot, na przykład na jakiejś zamarzniętej zatoczce, czy innej otwartej przestrzeni, gdzie ziemia jest równa, droga prosta i nie trzeba balansować. 

Robią to zwłaszcza startujący w wyścigach i to ci najstarsi – 70, nawet 75-letni. Ci to się lubią nawet zdrzemnąć, ale nie ma się co dziwić, kiedy taki wyścig długodystansowy trwa non stop przez kilka dni. Człowiek śpi bardzo niewiele, prawie w ogóle. Bo wygrywa ten, kto podczas postoju nie odpoczywa, ale zajmuje się psami. Robi im masaż łap, grzeje wodę. A sam tylko coś chapnie w międzyczasie. Mijają trzy, cztery godziny i jedzie dalej. Wokoło ciemno, on jest sam, pieski biegną, sanki się bujają, troszkę skrzypią – jest to trochę usypiające. I zdarzało się, że musher zasypiał, przewracał się, a zaprzęg odjeżdżał. Było kilka przypadków śmiertelnych. Więc ludzie jak czują, że im się robi sennie, to się przypinają. Nawet jak taki spadnie, to się podciągnie na lince i jakoś uratuje. 

Maciej Słomiński/Paweł Majchrzakowski | Źródło: Słomiński Adventures

Jemu też zdarzało zasnąć? 

- Nie za bardzo. Czasami jak jest słońce, mróz, piękna pogoda, to sobie przysiadam na ładunku i tak jedno oko zmrużę. Ale w końcu prowadzę te wyprawy, to muszę na wszystko uważać. Szczególnie obserwować te psy, czy nie dzieje się z nimi coś złego. To jest przecież zespół istot żywych, nie jakaś maszyna. Mogą przez trzy dni biec dobrze, a czwartego coś się może stać. 

Bunt?

- Raczej zmęczenie. Psy dobrze wytrenowane nie będą się buntować. One biegną, bo to kochają, dlatego trzeba w nich to rozwijać. Tu nie zadziała przymus. Psa nie można, jak konia, klepnąć bacikiem w zadek i on ruszy, bo pójdzie bodziec do mózgu, który każe mu uciekać przed drapieżnikiem. Często na rysunkach w książkach Jacka Londona można zobaczyć, jak musher takim wielkim batem okłada te zwierzęta i próbuje je zmusić do biegania. To jest bzdura. Pies zastraszany, bity, nie pociągnie. On musi sam chcieć i tyle. 

Przypomina mi się od razu finlandzki musher Reijo Jääskeläinen, który kiedyś podobno powiedział, że takim psom wystarczy założyć uprząż, i one już będą biegły. Czytałam w sieci jego krótkie tłumaczenie: „To idioci”. Nie mogę się oprzeć, zagaduję o niego Macieja. Po raz pierwszy na moment się zawahał. 

- Brzmi to oczywiście tak, że nie mogę się z tym zgodzić. Jednak staram się zastanowić, co on miał na myśli... Otóż z pieskami jest tak, że gdy chowane są wśród musherów, to widzą, jak starsze cieszą się za każdym razem, gdy szykowane są do biegania. I młode to podłapują, bo też sprawia im to przyjemność. A my ten naturalny pociąg rozwijamy. Młody pies chce najpierw pobiec trzy kilometry, potem pięć, dziesięć. A potem już jest w stanie pięćdziesiąt. A wraz z kilometrami zmienia się też jego stosunek do biegania. Już nie jest jak ten dzieciak, który chce się po prostu wyszumieć, wyskakać. Zaczyna być jak dorosły i traktować to, jak swoją pracę, która na dodatek sprawia mu przyjemność. Nie, nie powiem, że pies to idiota. Przecież ten zwierzak jest w stanie trafić do bazy, kilka kilometrów dalej, bo zapamięta, że tam ją widział. 

Kiedyś kilka naszych psów wyrwało się z rana, przy wpinaniu w zaprzęg, i pognało dwa kilometry, bo wiedziały, że znajdą tam zagrodę należącą do Samów, czyli ludu, który zamieszkuje Laponię, w Polsce mówi się na nich najczęściej po prostu: Lapończycy.

Nadstawiam uszu. Lapończycy – przedziwny lud. Mieszka na terenie kilku państw: Rosji, Finlandii, Szwecji i Norwegii, a mimo to właściwie do żadnego z nich można go do końca zaliczyć. Ma swój hymn, swoją flagę. Dziwną, bo wyglądającą jak dziecinna wycinanka – z kolorami zestawionymi ze sobą tak niefortunnie, że aż biją po oczach. Bo co trzeba mieć w głowie, żeby połączyć ze sobą intensywny niebieski, czerwień, żółć i soczystą zieleń?

- Samowie są… przedziwni. Nierzadko szukają kontaktu, gdy zatrzymujemy się na dłużej przy ich osadach, ale robią to w sposób, który kojarzy mi się z takimi „końskimi zalotami”.

Bo jak to na przykład było w przypadku tych psów, co to się zerwały: pobiegły pod zagrodę, w której Samowie trzymali renifery, i to takie cenne, rozpłodowe. Zaczęły na nie szczekać, trzy reny się spłoszyły i uciekły. Na szczęście udało się nam je zagonić z powrotem. Ale po chwili poruszenie przy tej zagrodzie, bo zbiegli się pasterze. To daliśmy im na zgodę taką wyprawkę – kiełbasy polskie, jedzenie, co tam mieliśmy dobrego i myśleliśmy, że sprawa załatwiona, po przyjacielsku. Bo przecież nic się właściwie nie stało, tylko się zwierzaki wystraszyły. 

Dwa dni później przyjeżdża do nas Sam, mówiący dobrze po angielsku. Mocno się przejął, bo młody chłopak, a tu kilku brodatych facetów siedzi, ale przełamał się i pyta, czy to nasze psy przy tej zagrodzie były i czy nie moglibyśmy do niego przyjechać, wyjaśnić tę sprawę. No to do niego raz wpadliśmy i on już nas potem ciągle odwiedzał. Dwa tygodnie po tym, jak ruszyliśmy dalej, dzwoni do nas i pyta, gdzie my jesteśmy, bo jest problem – jego reny nie chcą ciągnąć, i to pewnie dlatego, że się wystraszyły tych naszych piesków. Pytam się go, to co ja mam im, psychoterapię zastosować? Jakby co, to ja mam ubezpieczenie w razie różnych takich wypadków, ale od razu wiedziałem, o co mu chodzi. Tutaj żadna szkoda nie zaszła, on po prostu szukał z nami kontaktu. 

Maciej Słomiński/Paweł Majchrzakowski | Źródło: Słomiński Adventures

To nie pierwszy raz, jak mieli styczność z reniferami Samów. Kiedyś musieli, zdaje się, przez nie zmienić nieco plany wędrówki…

- To nawet było podczas tej samej wyprawy. Musieliśmy się ewakuować trochę szybciej z obozu, bo ten młody Sam powiedział nam, że niedaleko będą z zagród wypuszczać reny, gdzieś koło 60 tysięcy sztuk! Ale też powiedział to nie po to, żeby nas przepłoszyć, ale zainteresować. Pytał, czy chcemy je wszystkie wtedy zobaczyć. Cóż, my byśmy bardzo chętnie, ale psy są dla nich ogromnym zagrożeniem, a my nie chcieliśmy robić jakiś konfliktów, więc ruszyliśmy dalej. 

Ci Samowie są ogromnie przywiązani do tych zwierząt, bo kiedyś to one ich karmiły, ubierały. Dzisiaj już, oczywiście, nie są od renów tak bardzo zależni. Mają przecież komórki, helikoptery, jeżdżą na skuterach, oglądają telewizję, mają nawet parlament, do którego wysyłają przedstawicieli ze wszystkich stron, w których mieszkają – Finlandii, Norwegii, nawet tego północno-zachodniego fragmentu Rosji. Ale może przez to, że nie jest to jednolita społeczność, są też bardzo niepewni i zamknięci na świat. 

Pamiętam, jak jednego razu obozowaliśmy koło pewnej miejscowości, w której stał bar. Wyglądał trochę, jakby go kto u kogoś w domu zorganizował, bo z zewnątrz przypominał zwykłą chałupę. Tak czy inaczej kolega siedział tam kiedyś, pił piwo, czy powiedzmy, że kawę, i nikt do niego nie zagadywał. Dopiero weszła Finka, pogadała chwilę z barmanką, posłuchała jej i przekazuje pytanie od tamtej, taką łamaną angielszczyzną: Czy to prawda, że my, Polacy, wszyscy jesteśmy komunistami. 

Już o samych Finach mówi się, że są zamknięci na obcych, ale Samowie to już prześcigają nawet ich. Czasami, jak jedziemy zaprzęgami, to mijamy ich na trasie. Idzie ich poznać z daleka, bo zawsze za skuterem wiozą przyczepę pełną towaru, na przykład tych renów, pozwiązywanych w szeregu. Oni jednak nigdy się nie zatrzymają, nie zagadają. To już nawet Fin przystanie na chwilę, albo chociaż kiwnie. Ale Sam nie, nigdy.   

Przeszliśmy znów na korytarz. Zamykają aulę, w której Maciej Słomiński przez ostatnie półtorej godziny opowiadał o tej swojej Laponii. Najpierw całej sali, potem grupce zapaleńców, którzy mieli „jeszcze kilka, dosłownie kilka krótkich pytań”. Dzieciaki Maćka siedziały na scenie, machały nogami i rozprawiały z babeczką pod sześćdziesiątkę, która koniecznie chciała wiedzieć, czy też lubią psiaki. Harmider, którego podczas wyprawy w Laponii na pewno nie ma. Nie mogą go przecież zrobić podróżnicy, którzy jadą jeden za drugim, każdy na swoich saniach. Długie metry od siebie. 

- Powiem tak – jedziemy tak kawałek jeden od drugiego, ale nie ma potrzeby, żeby do siebie krzyczeć, czy nie wiem, dzwonić. No dobrze, komórki są, ale sygnał stale zanika. Dwa, trzy dni drogi w głąb Laponii i już nie ma jak z nich skorzystać. Kiedyś zabieraliśmy ze sobą dodatkowo radio, ale to tylko problem, bo wciąż trzeba je ładować, więc teraz to rzadko kiedy je wozimy. Tak więc staramy się siebie pilnować, czy ktoś gdzieś nie zostaje za bardzo z tyłu. Ja zawsze z przodu jadę, to jak widzę, że coś się takiego dzieje, zatrzymuję się, potem innych. Związuję psy razem i zawracam się po tego ostatniego. 

Jak jest ładna pogoda, to, jak mówię - nawet nie ma po co zawracać innym głowy. Człowiek jest sam ze sobą i może się zachwycać wszystkim tym, co wokół. Pieski biegną w takim równym tempem, sanki przy mrozie tak delikatnie skrzypią, jak drewniany galeon…

A jak jest brzydka, no to człowiek walczy, żeby nie dać się jej pokonać. Bo chociaż ogólnie w Laponii jest dość bezpiecznie, to bywa, że coś się może przydarzyć. Zwłaszcza wtedy, gdy pogoda się pogarsza i nagle nie widać kompletnie nic, niczego nie słychać. Zmysły wariują, że nie wiesz, czy jedziesz w dół, czy w górę, a nawet czy się w ogóle poruszasz. Sam słyszałem nieraz o musherach, którzy myśleli, że jechali przez długie godziny, a potem się okazywało, że stali w miejscu, psy nawet się krok nie ruszyły. Bo w zadymce nie ma żadnych punktów odniesienia. Schodzisz z sań, ale i to czasami niewiele daje. Ci, którzy tego doświadczyli mawiają, że czuli się, jakby byli w czyśćcu, gdzieś zawieszeni.

I jak tu się odnajdują ludzie, którzy po raz pierwszy siedli na psie zaprzęgi?  

- Zaskakująco dobrze. Była kiedyś ze mną na przykład matka dorosłych dzieci. Przyjechała sama, bez męża, synów. I radziła sobie genialnie. Miała niesamowity hart ducha! Bez przerwy się uwijała przy tych pieskach, kopała im dołki do spania. I w ogóle się nie przewracała na saniach, jak niektórzy. 

Musiała mieć formę, przecież taka wyprawa to jest potężny wysiłek fizyczny: nogi, ręce, plecy, na pewno bolą…

- No bolą, przez pierwsze dwa, trzy dni. Ale to zupełnie jak wtedy, gdy się na przykład wsiądzie na konia. Na początku zawsze mięśnie bolą. Ale to mija. A do takiej wyprawy wcale nie trzeba się jakoś specjalnie przygotowywać. Wystarczy mieć jaką taką kondycję – jeździć na rowerze, biegać. I tyle. Przy czym wiadomo, że jak jakiś pracownik korporacji chce wstać zza biurka, odstawić herbatkę i od razu wyruszyć do Laponii, to odradzam. 

Korytarzem niesie echo biegających chłopaczków Maćka. Zagaduję o tę herbatkę. Parzoną przy minus 30 stopniach.

- No, to jest wyzwanie. Trzeba osłonić palnik przed wiatrem i natopić śniegu, i to nie tylko dla siebie. Przede wszystkim dla psów. Bo jak nie napiją się ciepłej wody, to potem będą na trasie jeść śnieg. A wtedy marnują energię na to, żeby go ogrzać, roztopić. I przy tym chudną i słabną. Także jeść za często to one nie muszą, ale pić – koniecznie. Dlatego z rana przed wyruszeniem z dwie godziny schodzi, żeby to wszystko przygotować. 

Maciej Słomiński/Paweł Majchrzakowski | Źródło: Słomiński Adventures

Młodszy ze Słomińskich podjeżdża na kolanach do ojca po posadzce. Opiera głowę o kolano, oczy ma okrągłe, ciekawskie, ale już zaspane. Patrzę w nie krótko, ale jestem namolna. Chcę jeszcze tylko widzieć, jak się myć w Laponii. 

- Pod pazuchą trzymamy zawsze paczki nawilżających chusteczek. Poza tym raz na jakiś czas na trasie mijamy takie drewniane chatki dla podróżnych. Nawet dość często – powiedzmy, że na pięć nocy spędzonych w namiocie, trzy spędzamy właśnie w nich. Wtedy można wygodniej nagrzać trochę więcej wody, wykąpać się w misce. Wozimy taką ze sobą, składaną. 

Oczywiście poza myciem dochodzi jeszcze sprawa załatwiania się. Więc trzeba gdzieś się przez ten śnieg przedrzeć, wydeptać sobie w nim platformę, a zaspy sięgają czasami z metra spokojnie. Jeszcze jak są panie, to każdy idzie osobno i gdzieś sobie jakąś ścieżkę wydeptuje. I wiesz, jak to wszystko cieszy? Że udało się zrobić w końcu herbatę, załatwić tę potrzebę fizjologiczną i nie odmrozić sobie niczego. Napalić sobie w chacie i poczuć, jak jest cudownie ciepło. Człowiek na co dzień nie zwraca na takie rzeczy uwagi. Nie cieszy się tym, że ma ciepłe ubranie, że może sobie przygotować jedzenie, jakie chce, że jest po prostu ciepło, no bo przecież ma centralne ogrzewanie w budynku. 

Gdy rzucam, że wie, co mówi, bo sam przecież mieszkał w bloku, na piątym piętrze, patrzy zaskoczony, jakby szukał w mojej twarzy sąsiada. Ale Gdańsk znam tylko z wakacji, wspomnienia o bloku odbiły się od ścian korytarza, kilka godzin wcześniej, gdy tylko weszłam, żeby się z Maćkiem spotkać. 

- Ha ha, tak, w bloku, na dodatek z widokiem na stocznię. Wszyscy sąsiedzi to byli stoczniowcy i moja mama też koniecznie chciała, żebym pracował, gdzie oni. Ale ja już jak byłem nastolatkiem, czy nawet wcześniej, to wiedziałem, że chcę pracować ze zwierzętami. Nie wiem w sumie, skąd mi się to wzięło. Może z tych wyjazdów na wakacje do babci i dziadka na Podlasie, na wieś. W każdym razie pamiętam jak dziś, że kiedyś oglądałem taki program „Z kamerą wśród zwierząt”, nie wiem, czy kojarzysz, i tam odpowiadali któremuś z widzów, co to chciał wiedzieć, co trzeba zrobić, by w przyszłości pracować właśnie ze zwierzętami. No, to już wszystko wiedziałem na start. 

A potem, jak już skończyłem szkołę, to poszedłem szukać pracy w ZOO. Wiedziałem, że pewnie mnie tak o, z ulicy, nie wezmą, ale mimo to chodziłem. Codziennie przez dwa miesiące. To już jak z daleka mnie widzieli, to kiwali ręką, że nie, że jeszcze niczego dla mnie nie mają. W końcu się udało, zatrudnili mnie tak o, do pomocy przy wszystkich zwierzętach.

Ale mnie najbardziej ciągnęło do wilków. Pamiętam, jak dostałem nawet młode wilczątka na odchowanie, to je w siatce raz zawiozłem do mieszkania, do bloku. No, to nie było zbyt mądre, więc uznałem, że się przeprowadzam na jakiś czas do ZOO. Chciałem założyć stado, z wilkiem, którego bardzo polubiłem, więc kupiłem suczkę husky, z którą okazało się, że świetnie się dogaduje. I tak chodziliśmy czasami we trójkę na spacery do całym ogrodzie. A ludzie oczy przecierali. 

Niestety, raz mnie wysłali na delegację. Zgodziłem się, bo fajna przygoda – miałem konwojować wielbłądy do Brazylii. I super, ale jak wróciłem, to się okazało, że mojego wilka odsyłają do ZOO w Opolu. Bo jak mnie nie było, to się wyrwał, uciekł, nie szło go złapać. Dopiero mój kolega wpadł na to, żeby przywieźć do niego tę suczkę husky, to na pewno się uspokoi. I rzeczywiście, zaczął się do niej łasić. Kolega go chwycił, ale on go w rękę uszczypnął i od razu spece orzekli, że jest niebezpieczny i musi iść do klatki, do innego ogrodu. Już go nigdy na oczy nie widziałem, nie chciałem go takiego zamkniętego oglądać. Nawet dzisiaj, widzisz, trudno mi o tym wszystkim opowiadać. 

W każdym razie została mi tylko sunia husky. Jeden pies to za mało do stada, więc za dwa miesiące miałem już sześć. 

A teraz ile?

- No teraz już 45.