- To była jedna z najbardziej frustrujących, a przy okazji porywających spraw – wspomina prokurator Madeleine Simoncello. – Znikały dość nietypowe przedmioty. Czasami pojedynczo, czasem po kilkanaście sztuk. Straciliśmy ich ponad tysiąc, chociaż pokój stał zamknięty, więc dobrze wiemy, że nikt nie mógł się do niego przedostać.
To było jak walka z duchem. – Władze zakonu zmieniły zamki w drzwiach. Potem drugi raz i trzeci. Uszczelniły okna – opowiada prokurator, cytowana przez theguardian.com. - Złodziej na chwilę się wstrzymał, po czym znów zaczął kraść, gdzieś w okolicach Wielkanocy. Wtedy zaczęliśmy na poważnie rozważać, czy czasem nie ma jakiegoś innego wejścia do tego pomieszczenia.
Dotąd nikt w to nie wierzył. VII-wieczny klasztor w Mont Sainte-Odile stał w miejscu trudno dostępnym, na wysokości ponad 700 metrów nad ziemią, we francuskim paśmie górskim, zwanym Wogezami. Od setek lat rezydowali w nim zakonnicy, którzy zdawali się znać każdy kąt jak własną kieszeń, a podczas żadnego z licznych przebudów czy remontów nie natknięto się na nic dziwnego.
Śledztwo ciągnęło się przez dwa lata. A skarby, a ściślej mówiąc – zabytkowe książki i starodruki - znikały całymi setkami. Cienkie woluminy i potężne, XV-wieczne manuskrypty, oprawiane w skórę lub w drewno. Szukano ich na czarnym rynku, nic z tego. Nie wypłynęły u żadnego pasera.
Jakżeby mogły? Przez cały ten czas leżały mniej niż 40 kilometrów dalej, w domu nauczyciela, inżyniera i wielkiego miłośnika łaciny. Poukładane równo, pieczołowicie na półkach.
- Obawiam się, że moja pasja całkowicie zagłuszyła moje sumienie – przytacza jego rozważania atlasobscura.com. – Może się to wydawać egoistyczne, ale ja naprawdę czułem, że wszystkie te książki zostały porzucone. Leżały tam sobie, pokryte gęstym kurzem i gołębimi odchodami, przez nikogo nie czytane. Nie robiłem tego dla rozrywki, przygody. Przez cały czas straszliwie się bałem, że w końcu ktoś mnie złapie.
Tak też się stało. Jednak wynikało to nie z nadzwyczajnych umiejętności dedukcyjnych śledczych, ale… ze zwyczajnego trafu. Ot, jeden z żandarmów oparł się nieco za mocno o jedną z półek klasztornej biblioteki, zrywając ją i odsłaniając… ukryty pokój, z którego, po sznurowej drabinie i sekretnymi korytarzami, można się było przedostać do mieszczącego się nieco niżej hotelu.
Dziś mówi się głośno, że najpewniej przejście to używali setki lat wcześniej starsi zakonnicy, aby podsłuchiwać tych młodszych, rozprawiających żywiołowo we wspólnym pokoju. Jednak wówczas, w 2003 roku, policjanci patrzyli na odkrycie z szeroko otwartymi oczami. Żaden z rezydentów budynku, ani nawet najstarszy mieszkaniec pobliskiego miasteczka, nie słyszał, nawet w legendach, o tym przejściu.
Złodziej, 32-letni Stanislas Gosse, wpadł w nim niedługo potem, dzierżąc dwie walizki, wypełnione 300 kolejnymi książkami. Zdradził wówczas, że o przejściu dowiedział się w… uniwersyteckiej bibliotece w Strasburgu. – Wygląda na to, że było wspomniane w jakimś wyjątkowo specjalistycznym artykule – przyznaje prokurator Simoncello. Ostatecznie bibliofil został skazany na grzywnę, więzienie w zawieszeniu i… prace społeczne, polegające na uporządkowaniu biblioteki, którą obrabował.