Pociąg wyruszał z Londynu codziennie przed południem, przez 87 lat. Jego trasa nie była długa – nieco ponad 36 kilometrów pokonywał w 40 minut – ale wyjątkowo urokliwa. Za oknami przelatywały niespiesznie zielone krajobrazy Westminsteru. Nikt jednak się nie zachwycał, nieliczni szlochali. Niemal połowa pasażerów była martwa.
Bilet pierwszej klasy, powrotny – 25 funtów. Trzeciej klasy, powrotny – 8 funtów. Pierwszej klasy, w jedną stronę, dla zwłok – jeden funt. Trzeciej klasy, dla zwłok – 2 szylingi i 6 pensów.
W latach świetności, na przełomie XIX i XX wieku, pociąg przewoził rocznie ponad 2 tysiące zmarłych – szacuje „Daily Mail”. Ruszał ze stacji York Street, umieszczonej w sąsiedztwie stacji Waterloo, wyjątkowo dyskretnie. Nie było szans, by pasażerowie normalnych pociągów i „pogrzebowego” mieszali się ze sobą. Czasami tylko zdarzało się, że tunele tej drugiej służyły jako tymczasowy składzik na zwłoki.
Zadbano nawet o to, by w samym pociągu oddzielić od siebie żywych – czyli żałobników, od umarłych. Paradoksalnie jednak w tamtych czasach większe emocje wzbudzało to, że mieszać się mogą… klasy. „Fakt, że bankier i żebrak będą podróżować tym samym środkiem lokomocji, by ostatecznie spocząć na tym samym cmentarzu, uważany był przez wielu za dążenie do równouprawnienia” – zauważa BBC.
O ile jednak w samym pociągu udało się tego uniknąć, wprowadzając osobne przedziały (a nawet miejsca w poczekalni, jeszcze na stacji!), to na miejscu spoczynku nie było o tym mowy. Cmentarz Brookwood, zwany Londyńską Nekropolią, segregował ludzi wyłącznie ze względu na wyznanie.
Był jednak jedynym ratunkiem dla XIX-wiecznego Londynu, zmagającego się z epidemią cholery i idącym za nią brakiem miejsc na grzebanie umarłych. W latach 50. każdego roku umierało tu blisko 50 tysięcy osób, a wszystkie cmentarze razem wzięte nie pokrywały powierzchni większej niż 300 arów – szacuje brytyjski dziennik. Grabarze sięgali więc po coraz drastyczniejsze metody. Na porządku dziennym było wykopywanie zmarłych pod osłoną nocy i potajemne kremowanie. Rozwiązaniem problemu miał być właśnie potężny, bo ciągnący się na ponad 1,5 tys. arów, podmiejski Brookwood.
Niechęć do niego jak szybko wybuchła, tak szybko zgasła. A pomysł z kursującym do niego „pogrzebowym pociągiem” stał się „pionierski i rewolucyjny”. Oszczędzał pieniądze (bo przewiezienie zmarłego na przykład konnym karawanem mogło się opłacać jedynie najbogatszym) i czas. „Goście mogli wyruszyć z Londynu ze swoim drogim zmarłym o 11:40, wziąć udział w pochówku, zorganizować stypę na stacji kolejowej, gdzie serwowano kanapki z domową szynką lub bajeczne ciastka, po czym wrócić tym samym pociągiem, już o 15:30” – opisuje BBC.
Kolej funkcjonowała z powodzeniem aż do lat 40. I może jeździłaby dalej, gdyby nie niemieckie bomby, które 16 kwietnia spadły na miasto, niszcząc stację, wzniecając ponad 2 tysiące pożarów i zabijając tysiąc Londyńczyków. Tych już trzeba było przewieźć na cmentarz innym sposobem.