Jest dość drobna. To dobrze, bo prześliźnie się przez nawet bardzo wąską szczelinę. To źle, bo gdy inni przechodzą nad podziemnymi rzekami, zapierając się długimi nogami o ściany, ona musi płynąć w zimnej wodzie. W Meksyku spędziła już ponad 10 lat, więc wie, jak można tam cokolwiek ugotować, co wyrośnie na porzuconych okruchach po obiedzie i jaka jest szansa na pobicie wyczekiwanego rekordu.

Dorota Ziemkowska: Ile czasu najdłużej spędziłaś pod ziemią?

Kasia Biernacka: Dziewięć dni, bez wychodzenia nawet na chwilę. Ale nie ma w zasadzie ograniczeń. Jeśli ma się ze sobą dużo jedzenia i sprzętu, to można tam siedzieć i siedzieć. Podczas naszych wypraw w Meksyku chłopcy spędzali pod ziemią i ze trzy tygodnie. Ja zwykle po siedem, osiem dni.

Z Kasią Biernacką rozmawialiśmy podczas 11. Gryfińskiego Festiwalu Miejsc i Podróży "Włóczykij".

I co cię najbardziej uderza, gdy wreszcie wychodzisz na powierzchnię? Przestrzeń?

Nie, przestrzeń nie. Podobnie jak nie nagły nadmiar światła. Ludzie bardzo często mnie o to światło pytają. Tymczasem w jaskini wcale nie siedzimy, jak krety w totalnych ciemnościach. Stale mamy na głowach kaski z czołówkami, czasami wokół obozu rozstawiamy świeczki. A kiedy zaczynamy wychodzić z jaskini, to promienie słońca, wpadające z zewnątrz przez otwór, powoli do nas docierają, więc oswajamy się z nimi.

Jakąś jednak zmianę musisz odczuwać.

Wiesz, to, co rzeczywiście człowieka uderza po tylu dniach pod ziemią, to jest fala zapachów. Bo w jaskini nie ma ich w ogóle, chyba, żeby brać pod uwagę nasze brudne skarpetki. Tymczasem wychodzisz przez otwór do lasu i nagle czujesz, jak on pachnie, niesamowicie intensywnie…

A dźwięki, dobiegające z tego lasu?

Na to nie zwraca się już aż tak dużej uwagi, bo wbrew pozorom w jaskiniach wcale nie jest cicho. Przynajmniej nie w tych, które ostatnio eksplorowałam, ponieważ wciąż płynie w nich woda. Szumi rzeka czy wodospad, bez przerwy kapie ze skał. A wszystko to hałasuje, jak taki tętniący krwiobieg. Przez tę wodę czasami można mieć wręcz omamy słuchowe. Nieraz wydawało mi się, że dokładnie słyszę następną, nadchodzącą ekipę. Rozpoznawałam nawet głosy tych ludzi! A potem się okazywało, że to ciągłe kapanie i szumienie mieszało mi w głowie, a tak naprawdę oni są jeszcze daleko od obozu.

Rozbijacie się daleko od wody?

Wręcz przeciwnie. Chcemy ją mieć w pobliżu, żeby wieczorem nie chodzić jeszcze zbyt daleko po coś do picia czy gotowania.

Można pić czerpaną wprost z podziemnej rzeki?

Na ogół tak. Najważniejsze, żeby sprawdzić, czy w okolicy na powierzchni nie ma pastwisk, bo odchody mogą zanieczyścić nawet te głębokie źródła. Gdy ich brak, nie ma strachu, wystarczy tylko dodać kilka kropel związków jodu. W Meksyku można je kupić w malutkich buteleczkach w każdym supermarkecie, bo tam tak naprawdę powinno się odkażać wodę nawet do mycia pomidorów czy sałaty.

Wspomniałaś o wodzie do picia, ale i do gotowania. Jednak pod ziemią raczej o jakimś wielkim pichceniu nie ma mowy.

To właściwie tylko podgrzewanie gotowych miksów, które przygotowujemy na powierzchni. Ale całkiem smacznych! Kiedyś w ekipie mieliśmy koleżankę z Alaski, która miała prawo łowić łososie, więc przywiozła nam do Meksyku trochę ich mięsa. Dołączyliśmy je do naszych gotowych obiadów i mieliśmy naprawdę ekskluzywne danie kilkaset metrów pod ziemią. Wystarczyło dolać trochę podgrzanej wody. Zwykle nawet jej nie gotujemy, żeby oszczędzać paliwo.

Co prawda u nas nigdy nie było żadnych wypadków, ale znane są w historii speleologii przypadki, że wybuchł pożar, komuś płonął śpiwór, a w jaskini zaczął się zbierać gęsty dym, bo akurat obóz był w miejscu bez przewiewu. Ale to tylko anegdotyczne historie… Na ogół gotowanie w jaskini nie jest jakimś skomplikowanym procesem. 

A utrzymywanie higieny?

Też nie. Zabieramy pasty i szczoteczki, więc bez problemu myjemy zęby. Poza tym mamy malutkie pakieciki nawilżających chusteczek, którymi można się przetrzeć. Nie chodzimy cały czas jak brudasy.

Ale przecież pod ziemią są rzeki, jeziora, nie możecie się w nich wykąpać?

Wiesz co, można się przepłukać, ale żeby całemu zanurzyć, nie wiem, popływać, to rzadko.

Dlaczego?

Zwykle nie mamy na to siły albo ochoty. W gruncie rzeczy do takiej rzeki wchodzimy codziennie, podczas przechodzenia przez jaskinię. A już ja szczególnie, bo mam krótkie nogi. Kiedy więc inni przechodzą nad korytem, zapierając się po obu stronach nogami o ściany, ja nie sięgam, więc ląduję w wodzie. Po całym dniu takiej przeprawy zwykle wolimy być brudni, niż wchodzić do wody jeszcze raz. Ostatni raz pływałam w Meksyku, w jaskini La Grieta. Z kolegą byliśmy już niedaleko wyjścia, może dzień od otworu, już nam się tak nie spieszyło, wiedzieliśmy, że niedługo koniec, to wskoczyliśmy w samej bieliźnie do podziemnego jeziora. Już się przyzwyczailiśmy trochę do tego brudu, tym bardziej, że jest zupełnie inny, niż na powierzchni. Nie ma w nim dużo materii organicznej, siedlisk bakterii, to jest właściwie taki czysty brud – glina i piasek, a to samo odpada po pewnym czasie.

Jest szansa, żeby przeschnąć? Skoro ledwie co możecie grzać wodę na obiad, to o suszeniu ubrań nad ogniskiem chyba nie ma już mowy?

To prawda. Ale też nie ma najmniejszego sensu suszyć ich, skoro rano znów wskoczymy do wody.

Jak słyszę, że po nocy trzeba założyć mokrą bieliznę, to aż mnie wzdryga.

Tak, to jest dość paskudne. Zwłaszcza te majtki, skarpetki… Dobrze, że chociaż na noc mamy suche ubrania - kilka bluz, jakieś leginsy, skarpety, czapki. To wszystko czeka na nas w obozie, albo nosimy szczelnie zapakowane, w tych naszych wielkich workach.

Poza suchymi ubraniami co jeszcze w nich nosicie? Wyglądają potężnie, jakby ważyły ze 30 kilogramów!

30 kilogramów to ja bym w życiu ze sobą nie wzięła. Przy kilku dniach chodzenia pod ziemią to nawet 15-kilogramowy worek jest wyzwaniem. Nie nosisz go przecież o tak, na plecach, ale ciągle zakładasz, zdejmujesz, podrzucasz, ciągniesz parę metrów w wodzie, przeciskasz przez szczeliny… Staramy się brać tego ekwipunku jak najmniej. Jak szczoteczki do zębów, to z rączką uciętą do połowy. Poza tym, wiadomo, zapasowe światło, baterie, jakieś batony na trudny moment, papier toaletowy, butelki na wodę.

Jak na wodę, to może i na mocz?

Nie.

Pytam, bo w niektórych jaskiniach, na przykład w Lechuguilli w Nowym Meksyku, gdzie byłaś w 2010 roku, takie rzeczy są niezbędne.

Tak, tam zarządzający jaskinią bardzo pilnują, żeby niczego nie zostawić w środku. Bierze się więc butelki na mocz, a jak myje zęby, to pastą pluje do worka i też wywozi na zewnątrz. Tak ekstremalnie chronionych miejsc na świecie nie jest aż tak dużo. Jest ten Lechuguilla w Nowym Meksyku, o której wspomniałaś, jest kilka miejsc w Hiszpanii… Zaś jaskinie w Meksyku, które teraz eksplorujemy, nie są objęte aż taką ochroną. Oczywiście, też nie robimy tam bałaganu i staramy się wszystko po sobie pozbierać. Pamiętam, jak kiedyś ktoś zostawił na ziemi jakieś okruszki i kiedy przyszliśmy tam po tygodniu, zobaczyliśmy na tym miejscu pleśń. Ale butelki na mocz to by już była przesada, zwłaszcza, gdy się siedzi pod ziemią te 9 czy 21 dni!

Jaskinia Lechuguilla, zdjęcie ilustracyjne, fot. Flickr/Kanijoman/CC BY 2.0 | Źródło: Flickr

Jaskinia w Lechuguilli jest zabezpieczona również w ten sposób, że zamontowano u jej wejścia drzwi zamykane na klucz. A jak chroni się inne, mniej wymagające?

To jest trochę tak, że one same się bronią. Zwykle już samo wejście do nich trudno odnaleźć – jest gdzieś głęboko w lesie czy wysoko w górach. Często zaraz na początku jest głęboka studnia, czyli spad, wysoki na kilka metrów, po którym tylko grotołazi będą w stanie zejść. A ci wiedzą już bardzo dobrze, jak należy się zachowywać w środku. Poza tym odkryte już jaskinie praktycznie cały czas znajdują się pod czyjąś opieką, bo jakaś grupa specjalistów w nich siedzi. Środowisko jaskiniowe jest spore, ale zna się dość dobrze, więc jak się do niego należy, to wiadomo, która grupa akurat gdzie działa. Jadąc w jakiś region świata z góry wiesz, z kim musisz porozmawiać, jeśli chcesz zejść pod ziemię. To nie jest nigdzie zapisane, ale wszyscy mają świadomość, że nie można innym wchodzić w paradę czy, na przykład bez pozwolenia, korzystać z pozostawionych lin, bo skoro wiszą, to znaczy, że ktoś do nich wróci. Oczywiście, inna sprawa, gdy się trafi na nieodkrytą jaskinię. Wtedy załatwiasz pozwolenie od miejscowych i możesz eksplorować. Ale to widać od razu, czy jaskinia była już przez kogoś odwiedzana, czy nie.

Po czym?

Są wyraźne ślady. Odciski, odłamany kawałek skały, otarcia w miejscach, gdzie wisiały liny. Czasami można zobaczyć jakieś znaczki na ścianach czy literki, a nawet kolorowe taśmy, które oznaczały drogę. Jak ktoś od lat jest grotołazem, to od razu zauważy takie rzeczy.

Od blisko 10 lat pracujesz w systemie jaskiń w Meksyku, który ma szansę zostać ogłoszonym najgłębszym na świecie…

To dziesięć lat to umowna liczba, bo pierwszy raz pojawiłam się tam w 2001 roku, przy czym rzeczywiście, nie jeździłam potem co roku, bo na przykład od 2006 roku miałam kilkuletnią przerwę, gdy urodziła się córka Zuzia. Ale wracając do sedna – rzeczywiście, od lat pracuję w systemie, a więc połączonym ciągu jaskiń, zwanym Sistema Cheve, który biegnie w masywie przy wąwozie, na południu Meksyku. Po drugiej stronie tego wąwozu druga grupa eksploruje inny system. I trochę się ścigamy. Nasz ma obecnie blisko 1484 metry, ten drugi 1545 metrów. Jednak to wciąż się zmienia – raz jeden przewodzi, raz drugi, bo stale trafia się na głębszy odcinek, a badania ciągną się od kilkudziesięciu lat.

W naszym systemie najciekawsze jest jednak to, że prawie na samym szczycie masywu, na wysokości blisko 2800 metrów, mamy najwyższą jaskinię, a bardzo nisko, na samym dnie wąwozu – drugą. Są połączone płynącą przez nie rzeką. Robione były badania, polegające na barwieniu wody, więc co do tego nie ma wątpliwości. Ale nie dotarliśmy do tych połączeń, nie przeszliśmy ich. Gdyby się to udało, mielibyśmy najgłębszy na świecie system jaskiniowy. Różnica między najwyższym a najniższym punktem wynosiłaby niemal 2 600 metrów! Tylko że, prawdę mówiąc, mało realne, żeby nam się to udało…

Dlaczego?

Bo 2 600 metrów to wysokość całości, tymczasem w poziomie długość całego systemu jest ogromna. Sięga kilkunastu kilometrów.

Nadal laikowi trudno to będzie zrozumieć. Może policzmy, ile kilometrów pokonujecie dziennie?

To zależy od jaskini i tego, jak trudno się w niej poruszać. Ale na przykład w J2, która jest częścią naszego systemu, odcinek ośmiokilometrowy pokonujemy w dwa pełne dni i po drugim noclegu idziemy jeszcze przez kilka godzin. Wychodzi pewnie jakieś 3,5 kilometra na dzień. Oczywiście, pcha nas do przodu świadomość, że obecnie najgłębsza jaskinia ma jakieś 2 tysiące metrów, więc gdyby nam się udało, różnica byłaby spektakularna. Mielibyśmy taki podziemny Everest. Nie da się jednak ukryć, że połączenie całego systemu będzie szalenie trudne. Tym bardziej, że inaczej, niż zwykle – nie szukamy końca, bo już go znamy. Chcemy poznać wszystkie dołączone, nieeksploatowane jeszcze jaskinie i korytarze. A tego może być cała masa.