Ktoś policzył, że Rambo zabił w jednej tylko części swoich przygód niemal 60 kryjących się w dżungli wietnamskich żołnierzy. Jakieś 0,62 osoby na minutę. W rzeczywistości w Wietnamie zginęły blisko 3 miliony osób. W nalotach dywanowych, pod ostrzałem helikopterów lub od kul komandosów i żołnierzy. Najokrutniejsze walki toczyły się jednak kilka, kilkanaście metrów pod ziemią. Tunelami przeciskali się drobni żołnierze Wietkongu, zwani kretami. Za nimi w pościg ruszały szczury – wyselekcjonowani komandosi, o doskonałym węchu i równie niewielkiej budowie. W ruch szły noże, gazy bojowe, pułapki z jadowitymi wężami. Zaledwie 40 lat po wojnie Wietnamczycy wpuszczają w te tunele turystów, dając im nawet postrzelać z broni. Jak osobliwe podejście do historii wymusiły między innymi amerykańskie hity filmowe, tłumaczy Andrzej Meller, korespondent wojenny, dziennikarz i podróżnik.

Dorota Ziemkowska: Spędziłeś w Wietnamie ponad dwa lata. Spotkałeś w tym czasie ludzi-szczury albo ludzi-krety?

Andrzej Meller: Poznałem kiedyś kreta - byłego tłumacza wywiadu wojskowego, który w czasie wojny działał w tunelach. Dziś pracuje jako przewodnik po Cu Chi, tym najbardziej znanym podziemnym szlaku, ale do niego nie wchodzi.

Dlaczego?

Bo kiedy pierwszy raz po wojnie zszedł do odbudowywanego tunelu, to zemdlał. Miał halucynacje, zaczął widzieć kolegów, którzy tam zginęli. Miałem szczęście, że na niego trafiłem.

- Pokonałem po latach traumę, choć wielu innym to się nie udało – mówi, stojąc obok zejścia do tunelu, w którym wtedy zasłabł. – Na wojnę zmarnowałem młodość. Na więzienie i kołchoz wiek średni. Dopiero teraz cieszę się życiem – dodaje.*

Co prawda całkiem sporo przewodników po Cu Chi to krety, ale ten jeden nie bał się mówić szczerze. Może dlatego, że miał już ponad 70 lat? A miał o czym opowiadać. Był katolikiem, co ma ogromne znaczenie, bo katolicy byli podczas wojny uważani za kolaborantów Francuzów lub Amerykanów, więc kiedy komuniści wygrali w 1975 roku, oni mieli najbardziej przerąbane. Ten, którego poznałem, spędził 13 lat w obozie reedukacyjnym! A jednak to go nie zmieniło. Pamiętam, że czytałem na głos jakąś gazetę partyjną i razem zarykiwaliśmy się ze śmiechu. Mówił, że komuniści to zaraza.

Spotkałeś w Wietnamie i Amerykanów z powojenną traumą, na przykład Jeffa z Massachusetts.

Tak, Jeff walczył w latach 1968-1970 i cierpi do dziś na zespół stresu pourazowego. A jednak wrócił tu w 2000 roku. Krzepki, zwinny, jest kręgarzem i leczy Wietnamczyków za darmo. Jest kogo, bo ci ludzie prawie całe życie chodzą schyleni po polach nad ryżem. Osiadł w tym miejscu, bo wspomnienie Wietnamu i tak przez te kilkadziesiąt lat po wojnie nie dawało mu spokoju. Mówił: spierdoliliśmy tam wszystko, co się dało. Czuł, że ma jakiś dług wobec tych ludzi. Uważał, że wojna była kompletnie niepotrzebna, tak jak i śmierć blisko 3 milionów ludzi.

Były obóz na wyspie Con Dao, którą Andrzej Meller wspomina w swojej książce tak: "Za chwilę postawię stopę na tej dziś turystycznej wyspie i przez cały parodniowy pobyt mam poczucie obecności koszmarnej historii, nie mogę się wyluzować. Miejscowi wierzą ponoć, że ukazują się tu duchy więźniów. To trochę tak, jakby w Treblince otworzyć aquapark. (...) Broszurka w Con Dao podaje przykładowe liczby: w roku 1957 w obozach znajdowały się trzy tysiące osiemdziesiąt zeków [więźniów- przyp.red.], w latach 1967-1969, czyli już w czasie tak zwanej II wojny wietnamskiej z USA, było ich około dziesięciu tysięcy" * , fot. z archiwum prywatnego Andrzeja Mellera

Tam ginęli też jego koledzy!

Jasne, zupełnie bez sensu. Staram się opowiedzieć tak, jak on o tym opowiadał. Przyznawał, że niepotrzebnie się tam pchali. Dlatego teraz robi wszystko, żeby pomóc Azjatom. I wiesz, co mnie najbardziej zszokowało jeszcze w związku z tą historią? Że kiedy byłem dzieckiem, to u nas, w te 40 lat po wojnie, niechęć do Niemców była nadal ogromna. Zresztą jest i do dzisiaj. Tymczasem u Wietnamczyków nie widziałem takiego wstrętu do Amerykanów.

Wręcz przeciwnie, oni bardzo szybko przejęli amerykański styl życia. Na plaży widziałem młodą Wietnamkę w bikini z flagą Stanów Zjednoczonych. A na południu kraju najbardziej popularnym samochodem, rozchwytywanym, jest amerykański jeep. Dziwne, nie? Wyobrażasz sobie, żebyśmy jeździli po Polsce samochodami Waffen-SS czy Wehrmachtu? Pamiętam, jak znajomy rodziców miał motocykl hitlerowski z koszem, to jak wjeżdżał do wioski, ludzie wybiegali z domów przerażeni, bo pamiętali jeszcze ten widok i dźwięk. A tam to jest możliwe. Tam to jest szpan.

Więcej nawet, Wietnamczycy zrobili na wojnie niezły biznes. Dla mnie dość kontrowersyjny. W dawnym Sajgonie można przecież kupić hełm z dziurą po kuli, breloki z łusek czy zapalniczki żołnierzy!

To prawda. Po wojnie zostało tam tyle szmelcu, że zaczęli go przerabiać na pamiątki dla turystów, na przykład łuski od pocisków na popielniczki. W Ho Chi Minh [dawniej: Sajgon – przyp. red.] dostaniesz hełmy, mundury, choć nie wszystkie są oryginalne. A przy tunelu Cu Chi posłuchasz o historii, a przy okazji postrzelasz. Do niedawna, jak miałeś pieniądze, mogłeś nawet walnąć z granatnika!

W Vihn Lihn nie zginął nikt z czterystu mieszkańców. Wręcz przeciwnie, pod ziemią urodziło się siedemnaście niemowlaków.*

Ale nie cały Wietnam tak wygląda. W dystrykcie Vinh Linh na przykład są tunele Vinh Moc, o których mało kto słyszał. A są dużo większe, niż Cu Chi, gdzie dziś zostało tylko jakieś 120 metrów podziemnych korytarzy, do których i tak mało kto wejdzie, bo są takie ciasne. Tymczasem tunele w Vinh Moc są wielkie. Mają dwa kilometry długości, można iść w nich wyprostowanym, bo podczas wojny nie działała w nich partyzantka, tylko toczyło się normalne życie. Kilka metrów pod ziemią były świetlice, kina, szpitale, sale porodowe. Wietnamczycy nie mieli innego wyjścia, bo Amerykanie zrzucili na ten teren kilka tysięcy ton bomb. Ktoś policzył, że na głowę przypadało ich z siedem ton!

Pojechałem tam z żoną, kupiliśmy bilety, bo z Vinh Moc, jak z Cu Chi, zrobili muzeum. Tylko, że nikogo tam nie było! Żadnego kustosza, żadnych turystów. Pobłądziliśmy pod ziemią, kilka razy wylądowaliśmy, zupełnie nieoczekiwanie, nad morzem.

Fot. z archiwum prywatnego Andrzeja Mellera

Dlaczego nie ma tam takich tłumów, jak w maleńkim Cu Chi?

Bo Cu Chi jest symbolem wojny w Wietnamie. Było częścią całego systemu tuneli, które ciągnęły się od rzeki Sajgon na kambodżańskiej granicy, aż po miasto Sajgon, setkami kilometrów. Łączyły miasta, a dla komunistów miały znaczenie strategiczne. Na dodatek Amerykanie przez długi czas nie mogli ich zniszczyć. Nawet 200-kilogramowe bomby spadające w odległości 10 metrów od tunelu, nie wyrządzały mu większych szkód! Nic więc dziwnego, że dziś to centrum nadmuchanej propagandy komunistycznej.

Niektórzy określają to wszystko mianem wojennego Disneylandu. Tymczasem u ciebie w książce „Czołem, nie ma hien. Wietnam, jakiego nie znacie” trafiłam na stwierdzenie, że Wietnamczycy są bardzo podobni do nas, Polaków, bo również bardzo epatują martyrologią. Jakoś mi się to nie klei.

Naprawdę nie widzę między nami w tej sprawie większych różnic. I u nas, i u nich, wszędzie jest ta martyrologia, wspominanie wojny, na każdym kroku. A nawet w Polsce trafisz na nieco lżejsze jej formy. Bo czy u nas nie ma rekonstrukcji historycznych, na przykład pod Grunwaldem?

Wydaje mi się jednak, że my do tych rekonstrukcji podchodzimy nieco bardziej poważnie…

Bo my do wszystkiego podchodzimy bardzo poważnie. Poza tym, jeszcze jedna rzecz. Około 70 procent dzisiejszych Wietnamczyków ma mniej niż 40 lat. Dla tych ludzi wojna w Wietnamie to prehistoria, podobnie jak u nas, dla dzisiejszych 20-latków stan wojenny. Dlaczego więc mają się chlastać gumką myszką, kiedy mogą zarabiać na tym pieniądze? Przy czym, żeby to było jasne, nie uważam, że mamy do czynienia z jakąś prostytucją historyczną. Jasne, oni tam przerabiają wiele rzeczy na biznes, ale może nie mają innego wyjścia?

To znaczy?

Amerykanie najechali Wietnamczyków, dostali po dupie, ale już kilka lat po wojnie zaczęli wokół konfliktu budować popkulturę. Kręcili te wszystkie „Rambo”, „Plutony”, „Czasy Apokalipsy” i tego typu filmy, w których Azjaci zazwyczaj pokazani są pejoratywnie. Jak chmara karaluchów niemalże.

Sprzedawca wyrobów z bambusa z tatuażem z Ho Chi Minhem, prezydentem Demokratycznej Republiki Wietnamu od 1954 do 1969 roku, fot. z archiwum prywatnego Andrzeja Mellera

Wietnamczycy nagle zorientowali się, że zaczynają być postrzegani przez cały świat przez pryzmat wojny, przedstawionej w tych filmach. Nabrali więc do historii dystansu. I teraz na Pearl Island koło Nha Trang, na której kiedyś było więzienie, możesz się pobawić na wesołym miasteczku w stylu amerykańskim. Na targach w miastach znajdziesz gadżety z motywami z tych filmów, więc hasło „Good Morning Wietnam” [z amerykańskiej komedii o wojnie w Wietnamie – przyp. red.] pojawia się nagminnie. I nie widzę w tym nic złego. Może na tym właśnie polega siła Wietnamczyków, że tak szybko po wojnie potrafili się otrząsnąć i popatrzeć na nią bez większych emocji. Tym bardziej, że to nie wszystko! Zaczęli podchodzić z lekkim przymrużeniem oka i do współczesności. Tam jest pełno sklepów z gadżetami, w których znajdziesz plakaty propagandowe, które nawet tak są opisywane! To tak, jakby u nas za komuny stały sklepy z Propagandą Jaruzelskiego. No nieprawdopodobne. A tam spokojnie czymś takim handlują.

Mam wrażenie, że Wietnamczycy dość lekko podchodzą do różnych symboli. Czy to własnych, komunistycznych, czy nawet innych, powszechnie uważanych za zakazane. Wymowna może być na przykład opisywana przez ciebie reklama wietnamskiego lokalu: „Nazywa się ‘Hitler’s Billard’ i Adolf zamawia na niej pięć piw, wskazując, w jakim kierunku należy się udać”.

Tak po prawdzie, to wszyscy Azjaci z południowo-wschodnich krajów trochę są tacy właśnie. Dla nich Hitler to jest pan z filmów. Jasne, może niezbyt sympatyczny, ale i dla niektórych godny podziwu. Pamiętam, jak w Malezji widziałem starszą panią w czerwonej koszulce ze swastyką. W Birmie spotykałem zaś ludzi na motorach w hełmach hitlerowskich. Jeden z nich miał dodatkowo tatuaż z Hitlerem i ze swastyką. Tłumaczył mi, że ceni go, bo to był silny facet. Zwykle jednak takie zachowanie wynika po prostu z niewiedzy. Oni nie znają naszej europejskiej historii, bo ich nie dotyczyła. Koszulki z hitlerowską swastyką ludzie w Malezji zakładali na przykład, bo mylili ją z symbolem szczęścia.

Jak na to wszystko reagowałeś?

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem tych facetów na motorach w Birmie, szczena mi opadła. Dogoniłem ich w miasteczku, zbulwersowany, jak można z takim hełmem jeździć. Ale ponieważ jestem człowiekiem, który zna historię, ale i lubi rozmawiać, to to zbulwersowanie ustępowało, po wymianie zdań. Zaczynałem rozumieć ich nieświadomość. 

A czy spotkałeś w obcej kulturze coś, co było jednak dla ciebie nie do przejścia?

Z Andrzejem Mellerem rozmawialiśmy podczas 11. Gryfińskiego Festiwalu Miejsc i Podróży "Włóczykij".

Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to nie Wietnam, a Tajlandia. Kiedy pojechałem tam pierwszy raz, siedem lat temu, nie miałem pojęcia o ladyboyach. Wydawało mi się, że to jacyś dewianci, nieszczęśliwi ludzie. A potem zacząłem o nich pisać, dowiedziałem się, że po prostu ich kultura dopuszcza to, że można sobie wybrać płeć, jeśli ktoś się urodził w ciele, którego nie akceptuje. Wkrótce miałem wśród nich znajomych, chodziliśmy do kabaretów. A na początku zachowywałem się jak taki głupi facio z Polski, który nie ma o niczym pojęcia.

Tymczasem na czymś takim można źle wyjść, jak ja podczas pierwszej podróży do Wietnamu. Znając już Birmę, Tajlandię czy Kambodżę, spodziewałem się, że ci ludzie to też tacy spokojni pacyfiści. Nie wiedziałem, że nie można im się stawiać, bo wychodzą z nich prawdziwi fajterzy. W efekcie już po trzech dniach pobytu miałem nos złamany i tydzień leżałem z szpitalu, bo nie chciałem oddać portfela dwóm dwudziestopięcioletnim chłopaczkom na motorach. Myślałem, że porządne szarpnięcie powaliłoby ich obu, więc kazałem spierdalać. Oberwałem kablami zbrojeniowymi tak, że potem jeszcze przez dwa lata mnie twarz bolała! Wszystko przez niewiedzę.

Jak tę wiedzę masz, to do wszystkiego już można się przyzwyczaić?

Nie no, jasne, są jakieś patologie, do których lepiej się nie przyzwyczajać. Jak jadę do Afganistanu, to nie znaczy, że od razu puknę sobie heroinę dożylnie. Ale, wiesz, na tym właśnie polega ryzyko podróżowania, że w nowym, nieznanym świecie granice są rozmyte i sami musimy je sobie postawić.


* Fragmenty pochodzą z książki Andrzeja Mellera „Czołem, nie ma hien. Wietnam, jakiego nie znacie”